Tutaj także okazywało się, że wszyscy są jedna wielka rodziną
- Gdy zaczynał nawet najbliżsi brali go za nieszkodliwego wariata. Dziś okazuje się, że pasja poszukiwań genealogicznych, szukania swoich korzeni, potrafi być „chorobą” zakaźną. Tak jak miłość do Kresów.
Kiedy to się zaczęło? Tadeusz Ostrowski przypomina sobie spotkanie sprzed 32 lat, gdy na ulicy w Nowym Miasteczku, po wyjściu z kościoła, jego mama powiedziała do przechodzącej obok Katarzyny Oparskiej „ Dzień dobry – Pani”. Ta się obruszyła i upomniała, że powinna powiedzieć - nie „pani” tylko ciociu, bo są rodziną. Mama wiedziała, że pochodzą z jednej miejscowości, ale o bliskich powiązaniach rodzinnych nie miała pojęcia, nigdy tym się nie interesowała. On natychmiast pomaszerował z pytaniami do babci. Skąd „ciocia”. I wówczas usłyszał opowieść, z której wynikało, że jest spokrewniony nie tylko z nieznajoma kobietą, ale też ze sporą liczbą znajomych, sąsiadów. Że oni wszyscy przyjechali do Nowego Miasteczka, Urzut, Kożuchowa, Kiełcza, Nowej Soli, Zielonej Góry i wielu innych nie tylko lubuskich miejscowości z Ziemi Drohobyckiej. Ze Słońska, Lipowca, Wróblewic, Dołhe, Dalawy, Rychcic, Opar, Wyżnych Gajów, Drohobycza...
- W kresowym duchu wyrastałem od dziecka - tłumaczy. - Jako chłopak wraz z gromadą kuzynów, często siadałem obok dziadka, który pasł krowy. I godzinami słuchałem jego opowieści, które często brzmiały niemal bajkowo. Zapamiętałem na przykład taką, z czasów I wojny światowej... Dziadek walczył pod sztandarami austriackimi. Pewnej nocy, a było to Boże Narodzenie, zaczęli śpiewać w okopach kolędy. Z umocnień po drugiej stronie, rosyjskich, rozległ się taki sam śpiew, z takim samym nawet akcentem. Zaczęli się przekrzykiwać. Okazało się, że wszyscy są ze Słońska i okolic, ba, byli nawet kuzynami. Ci z rosyjskich okopów przeszli na stronę Austrii i do końca walczyli już w tych szeregach.
Wyciskanie historii
Tadeusz Ostrowski bada dzieje swojego rodu już ze trzydzieści dwa lata. Dziś zastępca komendanta powiatowego Państwowej Straży Pożarnej w Nowej Soli gromadzi materiały, dokumenty i fotografie z życia mieszkańców Słońska i Ziemi Drohobyckiej. Ale przede wszystkim odtwarza genealogię rodzin, z których wywodzą się jego rodzice Genowefa Pruska i Bronisław Ostrowski.
Po latach badań udało mu się - na przykład - ustalić 18 pokoleń rodu Pruskich. Główny pień jego genealogicznego drzewa to ponad 1.450 osób, a do tego liczne linie boczne. W sumie kilkanaście tysięcy osób mających wspólny rodowód. Idąc po śladach i zapisując powiązania rodzinne stwierdził, że ludzie z okolić Słońska są tak naprawdę jednym rodem, wielokrotnie ze sobą spowinowaconym na przełomie 450 lat. Dotyczy to rodzin o nazwiskach Pruski, Trubiłowicz, Dzikowicz, Wolf, Łysy, Biłyk, Raszczuk, Walków, Oparski, Chorążyk, Bojko, Rzepecki, Rupniak, Mazur, Marszałek, Petreczko, Martynów, Kubów, Dudziak, Krzyśko, Hołowaty, Kieryk, Klimyszyn, Oseredczuk, Krzemiński, Tymków, Tabaczyński i Ostrowski. Potomkowie rodu rozsiani są po całej Polsce i Ukrainie, mieszkają w Stanach Zjednoczonych Ameryki, Kanadzie, Argentynie, Brazylii, Australii, Wielkiej Brytanii i Niemczech.
- Gdy po raz pierwszy pojechałem do Słońska, w 1989 roku, wprowadziłem mieszkających tam ludzi w osłupienie - opowiada. - Mówiłem im, kto gdzie mieszkał przed wojną, w którym domu, opowiadałem historie ich rodzin.
A losy kresowych rodów są niezwykle poplątane. Przykładem może być pewien współczesny mieszkaniec Słońska, który Ostrowskiemu zaserwował opowieść z serii, jak to Polacy zabijali Ukraińców. Pan Tadeusz nie tylko udowodnił, że tak nie było, ale wymienił imiona i nazwiska zamordowanych Polaków w Słońsku i okolicy przez banderowców, wymienił także nazwiska Ukraińców zamordowanych przez nacjonalistów, którzy nie chcieli z nimi współpracować. Wyjaśnił, że mówiący te słowa tak naprawdę nie jest Ukraińcem, ale Polakiem. Rozrysowując rodowód wyszło, że w jego żyłach płynie góra 7 proc. ukraińskiej krwi, a jego przodek, Rusin, był ochrzczony zgodnie z rzymskokatolickim obrządkiem. Rozmówca był wstrząśnięty.
To żadna Ukraina
Rozmowa z Tadeuszem Ostrowskim to lekcja historii, demografii i geografii Kresów. Przede wszystkim tłumaczy, że Ziemia Drohobycka to tak naprawdę żadna Ukraina. Ta historycznie rozciągała się za Zbruczem, dokąd sięgało powstanie hetmana kozackiego Nalewajki oraz rebelie kozackie koło Humania Żeleznego i Gonta. Dopiero Stalin ze względów propagandowych nazwał te tereny Ukrainą Zachodnią.
- To była naprawdę tragiczna kraina, przez którą w ciągu 300 lat przetoczyło się 200 wojen - dodaje. - Najeżdżali je Tatarzy, Kozacy, Turcy, Moskale, Szwedzi, Węgrzy, Wołosi. Wraz z panowaniem Kazimierza Wielkiego, który objął tę krainę w wyniku polityki matrymonialnej i przyjął hołd, nastał czas względnego spokoju i rozkwitu tamtych zaniedbanych terenów.
Inny przodek po pożarach, które trawiły jego wsie sam podpalił resztę domostw w swoich czterech wioskach.
I tutaj rozpoczyna się opowieść o przodkach pana Tadeusza. Rodzina Pruskich przybyła w okolice Drohobycza z podwarszawskich Prusów – Wierzchowa, a Oparscy herbu Junosza z Prus i Mazur czyli z ziem północnych Polski. Podobnie jak większości innych gałęzi rodu początek im dali wojskowi, którzy za wierną służbę otrzymywali ziemię i tytuły szlacheckie. Zresztą jak z familią Pruskich, tak jest i z innymi, że w samych nazwiskach zapisana jest już historia. Na przykład nazwisko „Marszałek” wcale nie pochodzi od tej szarży, ale od... maszerowania czyli piechoty.
- Przeczesałem księgi ziemskie i grodzkie, parafialne, wykazy narodzin, ślubów oraz śmierci i udało mi się prześledzić dzieje krewnych od XVI wieku - dodaje Ostrowski. - Do tego pamiętniki, listy, relacje ustne, fotografie. Epizody są pasjonujące. Z naszych wsi stu chłopa wzięło udział w Insurekcji Kościuszkowskiej. Inny przodek po pożarach, które trawiły jego wsie sam podpalił resztę domostw w swoich czterech wioskach. Tylko po to, aby zabudowania pobudować w większej odległości jedna od drugiej, aby ogień się nie przenosił się z dachu na dach. A Oparskich w pewnym momencie nienawidziła cała szlachta w okolicy, gdyż jako pierwsi dokonali uwłaszczenia chłopów - dali ziemie chłopom.
I Ostrowski opowiada o wymieszanej idealnie społeczności Słońska i okolicy, która wchodziła z sobą nieustanne w koligacje. Byli Polacy, Rusini, Tatarzy, Ormianie, a nawet Słowacy, Niemcy i Węgrzy. Gdy były święta to trwały dwa tygodnie, gdyż cała wieś obchodziła najpierw te rzymsko-katolickie, później grekokatolickie. Także statystyki nie oddawały rzeczywistości. Zaborcy zawsze starali się ograniczać polski żywioł, bo w tej nacji co 25 lat budziły się niepodległościowe ciągoty.
Ziemia była granatowa
W Słońsku pod koniec 1790 r. mieszkało jakieś 15 rodów – 56 numerów domów. Każdy miał działkę o szerokości 20, czasem 40 metrów wzdłuż drogi, ulicy, które ciągnęły się pasami przez okolicę. A ziemia była taka, że gdy deszcz popadał nabierała granatowego, niemal czarnego koloru, mieniła się fioletowym blaskiem światła. To był czarnoziem, który był w stanie wyżywić całą Europę.
- Mój dziadek miał pole, ponad pięć hektarów oraz łąki i grunty te były zaliczane do dużych - dodaje pan Tadeusz. - Pas ziemi o szerokości 40 m ciągnął się aż pod Michałowice. Ten grunt rodzina zawdzięczała rodzinie Trubiłowiczów, a wcześniej Mazurów, gdyż wniosła go w wianie babcia Katarzyna. Inne rodziny poprzez podział między potomków bardzo rozdrobniły swoje areały, natomiast w rodzinie babci dużo dzieci wcześnie umierało, podział majątku był mniejszy, stąd tak wiele ziemi. W 1929 roku dziadek postawił dom i to był jeden z pierwszych, w których strzechę zastąpiła dachówka. Wujek urodził się jeszcze pod strzechą, ale moja mama przyszła na świat już w nowym budynku.
Z tej ziemi można się było utrzymać. Oczywiście były chude lata, gdy rzeka wylała lub okolicę nawiedziła plaga szarańczy lub trwały wojny. Było biednie, ale nikt nie zostawał sam. Tutaj także okazywało się, że wszyscy są jedna wielka rodziną. Działała nawet kasa zapomogowo - pożyczkowa.
- Gdy Józek Trubiłowicz złamał sobie nogę na jego pole ruszyło z pomocą wielu krewnych i sąsiadów i zebrało plony - dodaje Ostrowski. - Był polski klub im. Tadeusza Kościuszki. Rusini posiadali także swój im. Leona Kaczkowskiego. Był polski sklep, który powstał w miejscu żydowskiej karczmy. W 1884 roku stanął kościółek, wcześniej także katolicy chodzili do cerkwi i nie było to jakimś specjalnym problemem, ani narodowym, ani religijnym.
Pan Tadeusz opowiada i o Grottgerze, który ukochał tę okolicę, i o Janie Tarnowskim, który był dobrze zapowiadającym się pisarzem i kompozytorem i o dworze Oparskich, który został opisany w „Zaklętym dworze”.
Pielgrzymki do korzeni
Na samym początku nawet najbliżsi uważali go za nieszkodliwego wariata, który grzebie się w starych papierach i fotografiach. Teraz coraz liczniejsze grono znajomych, krewnych prosi o pomoc przy poszukiwaniach przodków, swojego pochodzenia. Zapanowała najprawdziwsza moda na odgrzebywania w stosach dokumentów korzeni, budowanie genealogicznych drzew.
Młodzi, starzy, mający przodków na Rusi Czerwonej, Ukrainie, Litwie, Białorusi, spotykają się w stowarzyszeniach: „ Podolanie” z województwa Tarnopolskiego, „Wołynianie” z woj. Łuckiego oraz „Drohobyczanie” z Ziemi Drohobyckiej itp.. Od kilku już lat także w Nowym Miasteczku działa lubuskie koło Stowarzyszenia Przyjaciół Ziemi Drohobyckiej, które zrzesza 30 członków czynnych i 15 sympatyków Ziemi Drohobyckiej i Kresów Południowo - Wschodnich. Spotykają się, oglądają filmy, zdjęcia, ale przede wszystkim organizują pielgrzymki w rodzinne strony.
- Staramy się także pomagać - dodaje Ostrowski. - Teraz robimy zbiórkę pieniędzy dla księdza Ryszarda z parafii Medenice koło Drohobycza, który restauruje w Słońsku kościółek pw. „Najświętszego Serca Pana Jezusa”. Chce doprowadzić go do stanu, w jakim znajdował się w latach 20. i 30. minionego wieku, aby był taki, jakim wybudowali go nasi pradziadowie w 1884 r. Prosimy o przyłączenie się do tej akcji byłych mieszkańców i potomków rodem ze Słońska oraz Ziemi Drohobyckiej...