Trzy kresowe światy pani Danuty. Poznaj niezwykłą ich historię
W biurze żywnościowym codziennie dostawali ćwiartkę chleba. Trzeba było podać nazwisko, a nazwisko rodowe brzmiało... Deputat. Słysząc je urzędnicy powtarzali - wiem, że pani przyszła po deputat, ale jak pani się nazywa...
Kresy zielonogórzanki Danuty Kotelec to trzy miejscowości. Lwów, Brzuchowice i Poznanka Hetmańska. Ze Lwowa, w którym mieszkała do czwartego roku życia, pamięta tylko swoją ulicę Leona Sapiehy. To było centrum metropolii, prawdziwa miejska ulica obstawiona z dwóch stron kamienicami. Jednak wspomnień stamtąd niewiele.
- W 1935 roku tato dostał pracę jako administrator letniskowych willi wypoczynkowych w odległych o jakieś pięć kilometrów Brzuchowicach - opowiada pani Danuta. - Opiekował się dwiema takimi willami, które były własnością bogatych Żydów i były wynajmowane na lato...
To był kurort
Oglądamy folder z 1938 roku: "Brzuchowice, podmiejska wieś letniskowa i ośrodek sportów zimowych". Oto wieś była to najrozleglejszym i najlepiej urządzonym uzdrowiskiem leśnym w województwie lwowskim. Miejscowość leży wzdłuż wyżynnego wału rozdzielającego nizinę nadwiślaską od nadbużańskiej. Jej walorem było powietrze za sprawą rozległych lasów iglastych. Zaraz po odzyskaniu niepodległości w miejscowości powstaje "zespół kąpielowy dla kąpieli stawowych i słonecznych", "zakład ogrodniczy z dwiema szklarniami i inspektami", a naprzeciw dworca kolejowego "park zabawowy", a także kasyno z czytelnią. W kolejnych latach powstało 70 willi. Wkrótce zbudowano też kolonię dla dzieci żydowskich i półkolonię dla dzieci kolejarzy lwowskich, a w 1934 ośrodek przysposobienia obronnego i wychowania fizycznego im. marsz. Józefa Piłsudskiego.
- Z jednej strony wille były drewniane, wyraźnie letnie, z drugiej murowane, gdzie goście mogli przebywać także zimą - dodaje pani Kotelec. - Tatuś oprowadzał gości, przekazywał im klucze, doglądał budynków. Był przysłowiową złotą rączką. Gdy letnicy wyjeżdżali dorabiał w pobliskiej Rzęsnej Polskiej w fabryce płyt klejonych. A w naszych Brzuchowicach było wszystko, szkoła, kort tenisowy...
Wrzesień 1939 roku i koniec sielanki. Na dachu ich willi pojawił się wielki czerwony krzyż, wewnątrz miał być polowy szpital. Przeprowadzili się do innego budynku, a od strony Lwowa niosło odgłosy eksplozji.
- Pewnego dnia pojawili się u nas trzej polscy żołnierze na koniach - opowiada zielonogórzanka. - Prosili o cywilne ubrania i o zajęcie się końmi. Tato znalazł ubrania dla dwóch i ruszyli w kierunku dworca.
Nagle rozległy się w tamtej okolicy strzały. Po chwili ojciec pani Danuty wraz ze znajomym poszli sprawdzić co się stało. Mieli nadzieję, że to nie "ich" żołnierze. Niestety znaleźli ciała dwóch, trzeciemu najwyraźniej się udało. Pochowali ich w lasku obok domu.
- I co było straszne, gdy konie odprowadzaliśmy do pobliskiej wsi zwierzęta zaczęły bić kopytami, gdy przychodziły obok grobu żołnierzy. To wyglądało, jakby im się kłaniały. Niesamowite, mama wszystkim zawsze o tym opowiadała. Nie wiem, może była zbyt wrażliwa...
Najgorszy był głód
Pamięta głód. Niezależnie od tego, czy panowali Niemcy, czy sowieci. Najpierw było wręcz humorystycznie. W biurze żywnościowym codziennie dostawali ćwiartkę chleba. Jednak trzeba było podać nazwisko, a nazwisko rodowe brzmiało... Deputat. Słysząc je urzędnicy powtarzali - wiem, że pani przyszła po deputat, ale jak pani się nazywa...
Kiedyś mama nie wracała kilka dni, przymieraliśmy głodem
Coraz trudniej było przetrwać. Ojciec próbował handlować. Wraz z mamą chodziły na pola zbierać kłosy i przeoczone przez rolników ziemniaki. Pierwsza zapodziała się siostra Bronka. Wpadła podczas łapanki, gdy była w odwiedzinach u cioci we Lwowie. Dotarło do nich później tylko zdjęcie z numerem. Później rodzice wywieźli Bogusię i Marysię do Poznanki Hetmańskiej (powiat Skałat), gdzie mieszkali liczni krewniacy. Stąd wywodzili się rodzice. Gdy ojciec podpadł władzom za handel zajęła się nim mama.
- Kiedyś mama nie wracała kilka dni, przymieraliśmy głodem - wspomina pani Kotelec. - Tata ugotował mi zepsuty groch, które odkładaliśmy dla zwierząt. Ale i tak nie zjadłam wiele, gdyż tata oddał głodującemu żydowskiemu sąsiadowi. Niestety ten, niosąc go swojej żonie, zmarł na schodach. Chyba z głodu... Gdy mama wróciła zdecydowaliśmy się uciekać, w Brzuchowicach nie było już życia. Ponieważ nie można było wiele z sobą zabrać tata zrobił schowek pod gankiem, gdzie zgromadziliśmy wszystko - nowe meble kupione tuż przed wojną, dokumenty, a nawet moje ukochane zabawki...
W Poznance Hetmańskiej przynajmniej nie musieli obawiać się głodu. Tutaj mieszkało mnóstwo krewnych, nawet ciotka, która uciekła, jako żona żołnierza KOP, z Czortkowa. Tata dostał pracę przy koniach, mama, ponieważ znała nieco niemiecki, w kuchni, skąd wynosiła ser dla całej rodziny. Głodu nie było, ale tutaj czuć było, że trwa wojna.
- Pewnego dnia wyruszyłyśmy z mamą w odwiedziny do jednej z ciotek - wspomina pani Danuta. - Szłyśmy przez Chlibów w kierunku pobliskiego Grzymałowa. W pierwszej wsi mama nagle zasłoniła mi oczy. Ale ja zobaczyłam... Polską nauczycielkę rozciągniętą na wraku czołgu i dziecko, może pięcioletnie, przybite do płotu. A w samym Grzymałowie obserwowałyśmy jak Niemcy wpędzili Żydów do stawów i tam mordowali. Jak powiedziała ciocia Lusia trwało to już trzy dni.
Tam wykopano ciała naszych chłopców. Byli tak straszliwie torturowani... Podobno jeden z Niemców zemdlał na ten widok.
Z okolicy coraz częściej docierały wieści o kolejnych polskich rodzinach, wsiach, które padały ofiarami banderowców. Któregoś dnia bandyci przyszli do stajni, w której pracował ojciec. Zażądali koni. Przez cały czas czuć było napięcie, zwłaszcza że napastnicy prowadzili z sobą polskiego leśniczego. Zabrali konie i odjechali, ale pan Deputat w ciągu kilkunastu minut posiwiał.
W marcu 1944 roku doszło do tragedii, za której sprawą Poznanka Hetmańska znalazła się w każdym rejestrze zbrodni banderowców. Banderowcy obrabowali i spalili gospodarstwa polskie oraz zamordowali 19 Polaków i 2 Ukraińców.
- Weszli do wsi i powiedzieli, że na polecenie Niemców mają przyprowadzić chłopców w wieku od 15 do 19 lat - relacjonuje pani Danuta. - Po kilku dniach matki chłopców poszły do Niemców i okazało się, że ci nic o tym nie wiedzą. Zaczęli szukać i poszli do pobliskiej cegielni. Tam wykopano ciała naszych chłopców. Byli tak straszliwie torturowani... Podobno jeden z Niemców zemdlał na ten widok. Później niemiecki oficer dał matce jednego z chłopców pistolet pozwolił jej zastrzelić wójta, który stał za tym uprowadzeniem, ale kobieta tylko płakała.
Kulą w piec
Byli bezbronni, gdyż większość mężczyzn wzięto do kopania rowów przeciwczołgowych. Zostały kobiety, dzieci, starcy. Gdy Niemcy przekazali broń do pilnowania wsi kwalifikował się tylko kulawy Karol. Z nastolatków utworzono trzyosobowe patrole, które pilnowały wsi przed banderowcami. Z jednym z takich patroli wiąże się najstraszniejsze wojenne wspomnienie pani Danuty.
- Pilnowaliśmy z chłopakami wejścia do wsi od strony tzw. łanów - wspomina pani Kotelec. - Zrobiło się zimno i zaproponowałam kolegom żebyśmy dokonali zmiany. Ale ci nie chcieli zejść z posterunku, gdyż zamierzali skończyć grę w karty. Wtedy zaczęłam ich straszyć, że jak nie pójdą to strzelę i przystawiałam im lufę do głowy. Wszyscy się śmiali, gdyż jedyny pocisk, smugowy, miał właśnie ten kulawy Karol, a nasze obrzyny służyły raczej do dodania sobie animuszu. Stąd koledzy mnie nie słuchali i wściekła przez przypadek pociągnęłam za spust. Broń wypaliła... Stałam jak sparaliżowana w kłębach dymu i pyłu. Trafiłam w piec. Później zaczęłam płakać. Zdałam sobie sprawę, że mogłam zabić któregoś z kolegów...
Inne wspomnienie to spanikowani niemieccy oficerowie bez czapek, z pistoletami w dłoni i chlebem pod pachą. Szukali sposobu, aby wyrwać się z okrążenia. Następnie Rosjanie. Nie zapomni obrazu pędzonych całymi dniami zwierząt - krów, koni, owiec, kóz... Z Rosjanami, chociaż tymi jeszcze w Brzuchowicach, kojarzy jej się także widok żołnierzy liżących lepy na muchy. Były słodkie.
Zagrożenie ze strony banderowców było coraz większe. Wujek zrobił w stodole schronienia za snobkami słomy. Bandyci zwykle palili domy pozostawiając w spokoju zgromadzone zbiory. Jednak tym razem strzelali pociskami zapalającymi - stodoła stanęła w ogniu.
- Było tam jakieś dziesięć osób - opowiada wycierając ukradkiem gromadzące się w kącikach oczu łzy. - Wujek w panice wyciągał nas po kolei, mimo że zaczęły płonąć mu plecy. Niestety ciocia nie zdążyła... Nigdy nie zapomnę jej widoku w trumnie.
Od 1945 roku Polacy zaczynają wyjeżdżać. Z jednym z pierwszych transportów Poznankę Hetmańską opuścił wujek i dotarł do Starego Sącza. Nie było na co czekać, nic nie zapowiadało, że się uspokoi, wokół wciąż widać było łuny. Znikali kolejni Polacy, całe wsie...
- Z mamą i siostrą wyjechaliśmy w 1946 roku, w Krośnie Odrzańskim byliśmy na Wielkanoc - kończy zielonogórzanka. - Jedna siostra została z ciocią, druga była na robotach, tata nadal nie wracał z wojny... Odnaleźliśmy się dopiero po czterech latach, ale to już temat na całkiem inną opowieść.