Tam tylko kominy zostały... Wszystko spalone...
W kwietniu 1944 rodzina zobaczyła przyklejoną na drzwiach domu kartkę, że w 24 godziny ma się wynieść. - Trzeba było uciekać, z duszą na ramieniu. Łaszki pod pachę i uciekliśmy - mówi Mieczysław Gotfryd.
Pan Mieczysław (rocznik 1930, 17 listopada skończy 85 lat) otwiera czarny futerał, z którego delikatnie wyjmuje błyszczącą trąbkę. - Jeszcze kawalerska - podkreśla nie bez dumy. Nabiera powietrza w płuca i gra. "Graj, piękny Cyganie, piosenkę sprzed lat...", "Niebo skąpi suchej ziemi kropli deszczu...". Muzyka jest piękna, ale ona przetrwa wieki. A my spotkaliśmy się, by ocalić od zapomnienia kresowe opowieści.
Ja zostałem w koszulinie
Dosyć duża wieś, ponad 300 numerów. Majątek, cerkiew, gorzelnia, Dom Polski, jeden sklep... Tylko 10 procent Polaków, reszta to Ukraińcy. To Rekliniec, powiat Żółkiew - założona przez hetmana Stanisława Żółkiewskiego, województwo Lwów. Tam urodził się Franciszek Gotfryd (rocznik 1902), ojciec pana Mieczysława.
- W Reklińcu kościoła nie było, dopiero w Mostach Wielkich, osiem kilometrów dalej. A kaplica - w Zawoni nad Bugiem, jakieś dwa kilometry od nas. To była czysto polska osada. W marcu 1944 roku Ukraińcy razem z Niemcami ją spalili, a ludzi wymordowali - w historii snutej przez pana Władysława tragiczny będzie nie tylko los wsi...
Mama Rozalia Kobylarz (1902) pochodziła z Rzeszowszczyzny, z Woli Raniżowskiej - założonej przez króla Kazimierza Wielkiego. - W 1919 roku Piłsudski zasiedlał tereny wschodnie tymi biednymi Polakami - opowiada pan Mieczysław. - Dziadek miał trochę grosza, kupili kawałek ziemi, pobudowali się w Reklińcu.
Tam Franciszek Gotfryd i Rozalia Kobylarz się poznali, w 1927 roku wzięli ślub. Zamieszkali u jej rodziców. Doczekali się pięciorga dzieci: Heleny (1928), Mieczysława, Edwarda (1936), Jana (1939) i Kazimierza (1942).
- Gospodarstwo pod strzechą, dom drewniany, słomą kryty. Kuchnia, sypialnia, jadalnia w jednym pomieszczeniu, i jeszcze tak zwana komora - wylicza pan Mieczysław. - Ziemi siedem-osiem mórg. Pamiętam, że trzy morgi szło na hektar. Małe gospodarstwo było. Dwie krowy, dwa-trzy świniaki, kury, króliki.
- Konie, kaczki, gęsi? - podpytuję.
- Nie, to było biedne gospodarstwo - stwierdza pan Mieczysław. - Żyto, ziemniaki, jarzyna - to było źródło utrzymania. Trochę owsa też się siało, gryki - tak, żeby wyżywić.
W czerwcu 1936 wydarzył się dramat. - Wybuchł pożar, chałupa się spaliła, ja zostałem w koszulinie - wspomina pan Mieczysław. - Poszlim do sąsiadów, ubrali nas, nagusów, przygarnęli. Tacy byli sąsiedzi! Takie były czasy!
U sąsiadów mały Miecio z rodzicami, starszą siostrą, młodszym bratem, babcią Zofią, wujkiem Piotrem i ciocią Józią mieszkali przez dwa lata. W tym czasie udało się uzbierać na nowy dom, trochę mniejszy, który kupili od budowlańca Ukraińca.
- I co, wychowywałem się przy rodzicach, krowy pasłem, a w 1937 roku poszedłem do szkoły - relacjonuje pan Mieczysław. - Podobało mi się, jak najbardziej! Był język polski, nauczycielka nazywała się Wysocka. W 1940 roku Rosjanie wywieźli ją na Sybir... Oni ten kwiat nauki wywozili, aby zniszczyć kulturę, to wszystko... - i znów piękne obrazy z dzieciństwa przysłania bezwzględna wojenna rzeczywistość.
Pod koniec października Franciszek Gotfryd wrócił do domu. - Dostał się do niewoli niemieckiej pod Lwowem i pędzili ich na zachód.
Krowy pasłem i płakałem
Wybuchła II wojna światowa. - Ojciec już jako 18-latek walczył z Moskalami. Jak dorósł do 20, to poszedł do wojska. Dlatego 1 września 1939 roku od razu poszedł na front - zaznacza pan Mieczysław. - Mama odprowadzała go do Mostów Wielkich, tam był punkt zbiorczy. A ja krowy pasłem i płakałem, że mogę już nie zobaczyć ojca...
Ale pod koniec października Franciszek Gotfryd wrócił do domu. - Dostał się do niewoli niemieckiej pod Lwowem i pędzili ich na zachód. Dogadał się z innym żołnierzem, odskoczyli w bok za jakąś stodołę, później jakiś Ukrainiec przewiózł go czółnem przez rzekę Sołokiję, bo granica nie była jeszcze wtedy tak obstawiona - pan Mieczysław powtarza historię, którą usłyszał od ojca. - Wrócił w mundurze, tylko płaszcz wojskowy oddał za cywilną kurtkę i czapkę.
Wtedy w Reklińcu i okolicach rządzili już Sowieci. - Jako młody chłopak pamiętam polskie wojsko, kawalerię na koniach - w głosie pana Mieczysława słychać podziw, w oczach widać błysk. - A Rosjanie jak hołota. Karabin, kawałek worka na koniu... - mój rozmówca macha ręka, jakby się wstydził. - Ale było ich w bród.
Rozalia i Franciszek, rodzice Mieczysława Gotfryda.
We wrześniu 1940 dziesięcioletni Miecio poszedł do szkoły, ale już rosyjskiej. - Byłem załamany. Uczył nas Żyd, na przerwie uczniowie pluli mu w rękawy płaszcza - opisuje.
W czerwcu 1941 weszli Niemcy. - Początkowo dobrze to przyjmowaliśmy, bo lepsza kultura niemiecka. Ale to nieprawda! Później dopiero wyszło, że to zabójcy narodu - mówi z mocą pan Mieczysław. - Zaczęły się kontyngenty, wyżyć wyżyła rodzina... Dla niektórych nawet jakaś praca się znalazła, na kolei przy torowiskach. Bo ja w dobrym miejscu mieszkałem, miałem półtora kilometra do stacji Sielec-Zawonie. Ojciec też na kolei robił. Torowiska trzeba było konserwować, poprawiać... I do szkoły chodziłem, już po polsku uczyli, nauczyciel z Mostów Wielkich przyszedł. Był język polski, trochę ukraińskiego. Niemiecki nie, nie zmuszali.
Zima 1942/1943 zebrała śmiertelne żniwo w rodzinie Gotfrydów. - Zachorowałem na tyfus i zapalenie płuc. Ale jakoś wylazłem z tych opałów. Jak wstałem na nogi, z dachów już zaczęła sączyć się woda, jak pijany byłem - pan Mieczysław z niedowierzaniem kręci głową. - W marcu zachorował ojciec i w kwietniu zmarł, zaraz po Świętach Wielkanocnych, w szpitalu w Sokalu. Tam spoczywa na cmentarzu. Tyfus... Teraz mówi się dur brzuszny, ale wtedy to był tyfus plamisty.
Rodzina musiała sobie radzić bez męża i ojca. Niedaleko Reklińca był majątek Roczyn, tam 13-letni Miecio pasał owce, a wujek Michał Andrusiewicz był polowym, nadzorował robotę. Chłopiec pracował całe lato, dostawał za to pieniądze.
Z duszą na ramieniu
"Hej, tam daleko na Wołyniu powstała armia UPA. I tam woskresla Ukraina, i załunała swoboda. Smert, smert, Lacham smert. Smert moskowsko-żydowskij komuni".
W kwietniu 1944 Gotfrydowie zobaczyli przyklejoną na drzwiach domu kartkę, że mają w 24 godziny się wynieść.
Przełom lat 1943/1944. - Już powstała ta banda, zaczęli mordować, palić wsie. Tę osadę Zawonie, która była polska cała... Tam ukrywała się rosyjska partyzantka, Ukraińcy podpuścili Niemców, nawiązała się walka. Polacy razem z Rosjanami, ale tamtych było dużo więcej, okrążyli wieś, spalili, część ludzi pomordowali, część wywieźli do lagrów - opowiada pan Mieczysław. - Wiosna 1944 roku, roztopy się robiły. Te chłopaki ukraińskie, co z nami do szkoły chodzili, zwracali się do nas: "Laszki, skaczcie do wody, póki głęboka".
W kwietniu 1944 Gotfrydowie zobaczyli przyklejoną na drzwiach domu kartkę, że mają w 24 godziny się wynieść. - Trzeba było uciekać, z duszą na ramieniu. Łaszki pod pachę i uciekliśmy. Wszystko zostało - wspomina pan Mieczysław. - Poszliśmy na stację Sielec-Zawonie. Tam jakieś wagony Niemcy podstawili i dojechaliśmy do stacji Dęba Rozalin, dziś Nowa Dęba. Rozwieźli nas do Stali, cztery kilometry od Tarnobrzega, zatrudnili w fabryce samochodów w Mokrzyszowie. Chodziłem tam do pracy, uczyłem się toczyć metal. I tak do lipca. A chleb, który dostawałem w fabryce, to był z trocin. Tak nas Niemcy karmili. Nawet kury nie chciały tego jeść.
W sierpniu 1944 rodzina wróciła na wschód. - I po co? Po co? - pan Mieczysław pyta sam siebie. - Tam tylko kominy zostały... Wszystko spalone.
W październiku Gotfrydowie zamieszkali w Mostach Wielkich. Rok później mieli już kartę ewakuacyjną. - Ukraińcy na rozkaz Rosjan dowieźli nas furmankami do stacji Żółkiew. I w strachu człowiek jechał 20 kilometrów, bo banda UPA grasowała jak cholera. Ale jakoś się udało. Widać nie dostali sygnału, że wiozą Polaków - podejrzewa pan Mieczysław. - W Żółkwi wagony nam dali Rosjanie, szerokotorówkę, i jechaliśmy aż do Opola. Tam przeładunek na węższe tory, no i na początku grudnia dojechaliśmy do stacji Jasień. Tu już zajęli się nami PUR-owcy i furmankami rozwieźli nas po wioskach opuszczonych przez Niemców. Osiedliliśmy się w Jużynie.
Później przez Glinkę Górną, Leśną koło Lubania, wojsko w Poznaniu i Koninie, znów Jużyn, Lisią Górę i Piaski pan Mieczysław trafił do Ochli.