Tam spoczęli moi przodkowie. "Pytaliśmy, gdzie jest wioska Pierebieżki, ale ci odpowiadali, że takiej miejscowości nie ma"
Babcia zielonogórzanina Lecha Aksiuczyca popełniła mezalians. Tam, na Kresach, o to nie było trudno, gdyż ludzi dzielił nie tylko stan posiadania, ale narodowość i religia.
- Z opowiadań babci Florentyny i pamiętników jej brata Jana wiedziałem, że gdzieś blisko Sobolewa leżą Pierebieżki, gdzie mieli być pochowani nasi przodkowie - kontynuuje pan Lech. - Wraz z żoną pytaliśmy miejscowych, gdzie jest wioska Pierebieżki, ale ci odpowiadali, że takiej miejscowości nie ma. Wreszcie zapytaliśmy, gdzie chowano kiedyś katolików. Wówczas starsza kobieta powiedziała nam o starym, zapomnianym już cmentarzu. O Pieriebieżkach.
Nekropolia znajdowała się jakieś pięć kilometrów od Sobolewa. Cmentarz był w ruinie, "pożerany" przez las i jaką miła niespodzianką było, że jednym z najlepiej zachowanych okazał się pomnik pradziadka, Józefa Ragino i jego córki Elżbiety, którzy zmarli w roku 1902. To ojciec i siostra Florentyny.
Wesele trwało trzy dni
I tutaj wracamy do opowieści o babci pana Lecha, czyli o Florentynie. Jej siostra Elżbieta, zmarła mając 22 lata. Jak chce rodzinna opowieść... uschła z miłości. Był to mezalians, zakochała się z wzajemnością w młodzieńcu z niższego stanu. Rodzina oczywiście nie zaakceptowała związku, co odbiło się na zdrowiu dziewczyny. Natomiast znany nam Jan Ragino w swych wspomnieniach stwierdził, że przyczyną śmierci była "banalna" gruźlica. Jedno drugiemu nie przeszkadza, zwłaszcza że daje do myślenia późniejszy przypadek Florentyny. Rodzice Józef i Antonina bardzo przeżyli śmierć Eli i gdy kilka lat później w przystojnym młodzieńcu, ale bez majątku, zakochała się druga córka, Florentyna, protestowali mniej zdecydowanie. W tym przypadku przeszkód było zresztą więcej niż majątek i nazwisko - wyznanie. Włodzimierz, jako Rusin był wyznania prawosławnego. Mama Florentyny na ślub do cerkwi nie poszła, dziadek nie odzywał się do niej przez dłuższy czas...
Po ślubie młodzi zamieszkali w Berezyno, tu Włodzimierz miał stabilną posadę.
Ale kawaler nie był taki ostatni. Włodzimierz Aksiuczyc pracował wówczas jako pisarz gminny w odległym od Sobolewa o 25 km miasteczku Berezyno. Przyjaźnił się ze starszymi braćmi Florentyny. Gdy 19-letni Włodzimierz wyjeżdżał do wojska i żegnał się z braćmi Florentyny, powiedział w jej obecności - "pilnujcie Florcie dla mnie, ja po nią wrócę". "Florcie" miała niespełna 14 lat. Słowa dotrzymał. Znajomość ta, po długim narzeczeństwie, zakończyła się ślubem, który został zawarty w lipcu 1908 roku w berezyńskiej cerkwi. Uroczystości weselne trwały trzy dni, dwa dni w Sobolewie i jeden dzień w Berezyno. To był jeden z efektów religijnego kompromisu. Nawiasem mówiąc pod wpływem żony Włodzimierz przeszedł na katolicyzm w roku 1923. Po ślubie młodzi zamieszkali w Berezyno, tu Włodzimierz miał stabilną posadę. Tu urodziły się córki Walentyna (1909), Helena (1911) i Anna (1913). W roku 1923, jak to zapisano w dokumentach kościelnych "zostały przyjęte na łono kościoła rzymsko-katolickiego".
Sielanka trwała krótko
Rozpoczęły się najpiękniejsze lata życia Florentyny i Włodzimierza, byli młodzi, kochali się mieli pieniądze.
- Babcia z rozrzewnieniem wspominała ten szczęśliwy dla nich okres. Wyrosła w domu, który zawsze tętnił życiem rodzinnym i towarzyskim - wspomina pan Lech. - Opowiadała o balach karnawałowych w rodzinnym Sobolewie, a później w Berezyno. Odbywały się kolejno w okolicznych dworkach i majątkach. Często bywało, że towarzystwo w ciągu jednej nocy bawiło się w dwóch dworkach, a dodatkową atrakcją był tu przejazd wozami bądź saniami z jednej miejscowości do drugiej. Kilkanaście pojazdów ciągnęło nocą, z najlepszymi końmi, przy latarniach i łuczywach ze śpiewem... Babcia lubiła tańczyć, opowiadała mi o jakimś tańcu, o kadrylu, z którym nigdy nie miałem okazji się zetknąć. Natomiast dziadek Włodzimierz, uwielbiał polowanie i las.
kupowano jedynie sól, herbatę, przyprawy i cukier, który w owych czasach był rarytasem
Sielanka nie trwała długo. Wraz z wybuchem I wojny światowej Włodzimierz został powołany do wojska. Florentyna z trójką dzieci wróciła do Sobolewa. Jej bracia, Wilhelm, Nikanor, Jan i Ludwik oraz siostra Ancia, wyfrunęli już z rodzinnego dworku. Majątek już wcześniej, po śmierci głowy rodziny Józefa Ragino, zaczął podupadać, a w czasie I wojny światowej popadł w jeszcze poważniejsze kłopoty. Jednak pozwalał wyżywić zarówno rodzinę w Sobolewie, jak i wysyłać żywność rodzinie. Chutor był prawie samowystarczalny, kupowano jedynie sól, herbatę, przyprawy i cukier, który w owych czasach był rarytasem.
- Memu dziadkowi Włodzimierzowi do końca życia pozostał zwyczaj picia herbaty na tak zwaną "prykusku" - przypomina sobie zielonogórzanin. - Brało się do ust kawałek cukru i piło się gorzką herbatę. Picie herbaty było w rodzinie całym rytuałem. Dookoła kipiącego samowara, opalanego węglem drzewnym, zasiadała cała rodzina...
W 1916 roku urodził się w Sobolewie Witold, ojciec pana Lecha.
Rodzinne gniazda znalazły się po stronie sowieckiej.
Rozdzieleni granicą
Po zakończeniu I wojny światowej Włodzimierz nadal pozostał w szeregach armii carskiej. Gdy w Rosji wybuchła rewolucja październikowa i wojna domowa Włodzimierz walczył w armii "białych" przeciwko "czerwonym" i dosłużył się tu wysokiego stopnia wojskowego. Po klęsce armii carskiej wrócił do Sobolewa i aby nie trafić do bolszewickiej armii skorzystał z pomocy szwagra Jana Ragino, który w szeregach czerwonoarmistów był szefem oddziału budującego fortyfikacje. Pomógł mu się "zadekować".
W okresie odradzania się Rzeczpospolitej Sobolewo, jak i Berezyno, znalazły się na krótko w granicach Polski. Wówczas Włodzimierz zdezerterował, przekroczył granicę i po stronie Polskiej rozpoczął pracę w Berezyno, niemalże na poprzednim stanowisku. Niestety po wojnie 1920 roku, na mocy pokoju ryskiego, przeprowadzono korektę granicy. Rodzinne gniazda znalazły się po stronie sowieckiej. Włodzimierz natychmiast wyjechał do Polski i osiedlił tuż przy granicy, naprzeciw majątku Sobolewo, które leżało 12-13 kilometrów dalej. Florentyna nawet nie chciała słyszeć o opuszczeniu rodowego gniazda. Małżonkowie mieli swoje sposoby, aby się spotykać.
Babcia wynajęła byłego parobka za przewodnika i ruszyła z czwórką swych dzieci w kierunku granicy polskiej
Ten stan trwał kilka lat. Nagle, wiosną 1922 roku, przyszedł do Florentyny jej były parobek, który należał do komunistycznej grupy i ostrzegł: "to będzie ostatnia wasza noc, jak chcecie żyć, to uciekajcie". To był owoc familiarnej wręcz atmosfery w sobolewskim dworku.
Florentyna już od dłuższego czasu, była na taką ewentualność przygotowana. Miała uszyte dla siebie i każdego z dzieci specjalne worki, które zarzucało się na plecy. Zapakowano w nie najpotrzebniejsze rzeczy, odzież, zabrano drobne pamiątki rodzinne. Wówczas do worka trafił również duży, ozdobny klucz od głównych wejściowych drzwi dworku. Babcia wynajęła byłego parobka za przewodnika i ruszyła z czwórką swych dzieci w kierunku granicy polskiej. Przewodnikowi dostał 20 złotych, carskich rubli.
- Relację z tej ucieczki wysłuchałem od trzech osób - mówi pan Lech. - Babcia opowiadała mi to kilka razy, zawsze jako o utracie raju. Wala podczas ucieczki martwiła się czy jej mama, wytrzyma tę tragedię. Mój tata, Witold, podczas tej eskapady miał sześć lat, a historię tą opowiadał mi jako człowiek 76-letni. Po 70 latach pamiętał, że worek dla niego był za ciężki, ale bał się, wstydził do tego przyznać przed starszymi.