Tam, gdzie młyny nad potokiem stały. "Tuż przed miastem myło się nogi w potoku i dalej już po miejsku, w butach"
Gdy sąsiedzi innego wyznania mieli święta, pozostali nie wykonywali żadnych prac na zewnątrz, aby nie burzyć im świątecznego nastroju - wspomina Józefa Kieczura z Siedliska pod Nową Solą.
Miałam naprawdę wspaniałych rodziców - tak swoje kresowe wspomnienia rozpoczyna Józefa Kieczura. - Przed wojną zdawałam do gimnazjum, miałam być nauczycielką. W tamtych czasach to było naprawdę coś. I pewnie byłabym, gdyby nie... historia.
Kresy pani Józefy to Młyniska, jakieś 16 kilometrów od Trembowli. Wieś leżała nad potokiem, dopływem Seretu, który swoje źródła miał w pobliskiej miejscowości Kobyłowłoki. Cytując „Słownik geograficzny Królestwa Polskiego”, w Młyniskach była „gleba dobra, podolska, las piękny, częścią dębowy, w lesie dużo zwierzyny, głównie zajęcy i sarn”... Jak opisuje pani Józefa, środkiem biegła szosa, a miejscowość położona była na malowniczych pagórkach.
(...) przyrzekał sobie, że nie założy rodziny, zanim się nie dorobi.
„Miałam wspaniałych rodziców”... To Maria i Szczepan. Mama pani Józefy po raz pierwszy wyszła za mąż, gdy miała 19 lat. To były ciężkie czasy I wojny światowej. Jej mąż, czując się Polakiem, nie chciał trafić do tworzącej się ukraińskiej armii. Prawdopodobnie to właśnie tę niechęć przypłacił życiem. Został zamordowany. Po raz wtóry Maria wyszła za mąż w 1920 roku, właśnie za 33-letniego wówczas Szczepana. Mężczyznę zamożnego, gdyż do takich zaliczali się tacy, którzy za chlebem, a raczej za zarobkiem pływali za ocean. Szczepan, jak wielu sąsiadów i krewniaków, trzy razy był w Kanadzie. Z ożenkiem się nie śpieszył, gdyż jeszcze, gdy służył w majątku Borkowskich przez czternaście długich lat, przyrzekał sobie, że nie założy rodziny, zanim się nie dorobi. Toteż rodzinie się powodziło, gdyż za „kanadyjskie” pieniądze kupił sporo ziemi, cztery konie, krowy. Szczepan sam postawił okazały, jak na ówczesne warunki, dom.
Do dziś przetrwały tylko smętne resztki parku...
Nazwę miejscowość miała wieść od niewielkich młynów wodnych posadowionych nad brzegiem płynącego przez wieś potoku. Przez wieki Młyniska należały do dóbr janowskich dziedziczonych przez rodziny Boguszów, Skarbków, Baworowskich, Łosiów, Dunin-Borkowskich. Do 1939 roku znajdował się w Młyniskach piękny późnoklasycystyczny pałac ulokowany w rozległym i zadbanym parku, który w naturalny sposób przechodził w las. Właścicielka wystawiła kościół, w którym „urzędował” prywatny kapelan. Do dziś przetrwały tylko smętne resztki parku. Przed wojną 70 proc. mieszkańców stanowili Polacy.
- Tak, zdecydowaną większość mieszkańców naszej wsi stanowili Polacy, Ukraińców było wszystkiego piętnaście, może szesnaście rodzin - wylicza pani Józefa. - Jednak naprawdę my, dzieci, nie dostrzegaliśmy żadnych narodowościowych różnic. Może tylko to, że jedni chodzili do kościoła, a inni do cerkwi. I to nie była jakaś specjalna przepaść, moja ciocia wyszła za Ukraińca. Wszyscy się bardzo szanowali i to był chyba sekret tego spokoju. Na przykład, gdy sąsiedzi innego wyznania mieli swoje święta, pozostali nie wykonywali żadnych prac na zewnątrz, aby nie burzyć im świątecznego nastroju.
To były wspaniałe święta (...) Wówczas ludzie byli tak bliżej siebie.
W Młyniskach pani Józefa skończyła cztery klasy, później uczęszczała do szkoły w odległym o siedem kilometrów Janowie. Do wykształcenia latorośli rodzice przywiązywali zresztą ogromną wagę, mimo że nauka zdecydowanie nie była tania. Aby posłać dziecko do janowskiej szkoły, pan Szczepan musiał sprzedać kawałek pola. Taksa, czyli opłata za szkołę, opłata za bursę... A wystarczył drobny poślizg z płatnościami, aby stracić miejsce.
- Tato był najstarszy w rodzinie i na wszelkie święta cała familia do nas się schodziła i zjeżdżali nawet krewniacy z okolicy - dodaje pani Kieczura. - To były wspaniałe święta, z mnóstwem życzliwych ludzi wokół. Aż się dziś dziwię, jak tylu ludzi mogło się pomieścić w izbie. Wówczas ludzie byli tak bliżej siebie.
Do Trembowli jeździło się już końmi. Z reguły w interesach, chociażby po to, aby prosiaki sprzedać. Ale bardzo często konie były zbyt potrzebne w gospodarstwie i w te dni szło się na piechotę. Na bosaka, z butami w rękach, aby ich nie zniszczyć. Tuż przed miastem myło się nogi w potoku i dalej już po miejsku, w butach. To dla Józi był już wielki świat, z elegancko ubranymi ludźmi, witrynami sklepów, gwarem targowych dni...
- Trembowla to było piękne miasto nad rzeką Gniezną, która jest dopływem Seretu. Był tam imponujący kościół farny, który miał rangę sanktuarium Matki Boskiej, i zamczysko, które wybudował jeszcze Kazimierz Wielki. - wspomina mieszkanka Siedliska. - Drugi kościół był na tzw. podzamczu.
Przed 1939 rokiem Zosię Chrzanowską można było „spotkać” na każdym kroku.
Trembowla nie była taką normalną miejscowością, szczególnie dla dzieci i młodzieży. A wszystko za sprawą romantycznej opowieści o Zosi Chrzanowskiej, czyli polskiej odpowiedniczce Joanny d`Arc. A rzecz działa się w 1675 r., gdy pod mury twierdzy podeszła ogromna armia turecka. Twierdzy bronić miała dwustuosobowa załoga pod dowództwem Jana Samuela Chrzanowskiego. Obrońcy wpadli w panikę, zaczęto przebąkiwać o kapitulacji. Wówczas żona komendanta, Zofia, gdy poznała te plany, wdarła się na naradę i zagroziła, że w przypadku kapitulacji zabije siebie i męża, a być może i wysadzi zamek. A w nocy sama przywdziała pancerz i ruszyła na „wycieczkę” za mury. To tak podniosło podobno na duchu obrońców, że doczekali wsparcia... Przed 1939 rokiem Zosię Chrzanowską można było „spotkać” na każdym kroku. Jej imię nosiła główna ulica, postawiono jej pomniki. Jeden z nich stał u stóp wzgórza zamkowego. Zniszczony w 1944 i odtworzony w 2013 roku.
W okresie II Rzeczypospolitej Trembowla była siedzibą powiatu, chociaż określenia „miasto” nie mogła używać, gdyż na krótko prawa miejskie utraciła. W koszarach w tym czasie stacjonował 9. Pułk Ułanów Małopolskich. W 1939 roku nadano jej ponownie prawa miejskie. Od 17 września 1939 do czerwca 1941 i w latach 1944-1991 w ZSRR. W latach 1941-1944 zajęta przez Niemców.
Ojciec pilnował dobytku i w chwilach największego zagrożenia krył się u ukraińskich sąsiadów pod... łóżkiem.
Jak wspomina pani Józefa, wszystko zaczęło się psuć, gdy w 1944 roku przywieziono do Młynisk Ukraińców z zachodu. Ci zaczęli się panoszyć i powtarzać hasła w rodzaju: „Polacy na piaski, ziemia dla Ukraińców”. Już wtedy Polacy czuli podskórnie, że nadchodzi coś niedobrego. Wiosną 1945 roku Ukraińcy podpalili Młyniska. Mimo że działo się to nocą, było jasno jak w środku dnia. Pani Józefa pamięta, jak musiała wraz z rodziną chować się przed grasującymi bandami. Ojciec pilnował dobytku i w chwilach największego zagrożenia krył się u ukraińskich sąsiadów pod... łóżkiem. W czasie II wojny światowej oddziały UPA, przy czynnym udziale miejscowej cywilnej ludności ukraińskiej, na terenie powiatu trembowelskiego wymordowały około trzech tysięcy Polaków.
(...) powiedzieli krótko - idźcie, dokąd chcecie. Poszli...
- Nagle usłyszeliśmy, że mamy się pakować w ciągu 24 godzin - wspomina pani Józefa. - Na gwałt szyliśmy wielkie worki, aby pomieścić dobytek. Sąsiad Ukrainiec oddał nam nawet swoje worki. Rodzice najpierw zawieźli nas do Trembowli. A na pożegnanie powiedzieli tylko „nie wiemy, czy do was dojedziemy”... To był straszny czas. Jednak dziękuję Bogu, że dojechaliśmy wszyscy na zachód, całą rodziną.
Pani Józefa często wspomina także podróż do Legnicy, a później do Nowej Soli. Pociąg zatrzymał się na bocznicy za budynkami późniejszego Dozametu. Urzędnicy z Państwowego Urzędu Repatriacyjnego powiedzieli krótko - idźcie, dokąd chcecie. Poszli...
- Gdy chłopy trafiły do Siedliska, stwierdziły, że tutaj jest całkiem jak w Młyniskach - kończy opowieść pani Józefa. I dodaje, że tęskni za Młyniskami, w końcu to kraina jej dzieciństwa.