Strajk to związkowcy i kibole? Tak myśli ktoś, kto nic nie wie o kopalni
Górnicy z JSW mówią, że trudno walczyć z "korytokracją", ale może strajk dał wszystkim do myślenia. Bogusław Mocz był jednym z nich. Zostawił żonę, małego synka i poszedł strajkować. Mówi, że chodziło mu o przyszłość górników.
W innych regionach kraju mało kto rozumie, o co chodzi strajkującym w Jastrzębskiej Spółce Węglowej. Prawie pod każdą wiadomością o kolejnym dniu strajku błyskawicznie pojawiały się wściekłe komentarze. Dawno nikt nie wzbudził takiej agresji jak jastrzębscy górnicy. "Terroryści, ciągle wam mało i mało, nie potrzebujemy waszego wongla, jak was weźmie prywaciarz, to dopiero zobaczycie, nie chcemy do was dopłacać" - to codzienne wpisy. Protestujący mogli liczyć na wsparcie innych górników, którzy też boją się o swoje miejsca pracy. Ale inni zastanawiali się, ile te żądania kosztują budżet państwa.
Górnicy strajkowali pod ostrzałem nieprzychylnej opinii publicznej. Wychodzili na tych, którzy ciągną gospodarkę na dno, byle zatrzymać swoje korzyści. - Też nam chodzi o oszczędności - mówi Bogusław Mocz, górnik dołowy z kopalni Jas-Mos, jeden z protestujących. - Wyniesione z gabinetu prezesa materiały wykazały, że zarząd marnuje miliony, a potem chce odbić sobie straty na załodze. Wydawał miliony na doradców, zewnętrzne firmy, remont luksusowego hotelu nad Bałtykiem, do którego nie pojedzie żaden górnik. Prezes dawał sobie podwyżki, bo za 20 tys. na miesiąc podobno nie mógł wyżyć. Aż serce boli, wszystko bez miary, społecznej kontroli, to budziło gniew.
Nie wiedział, że rozpoczęty 28 stycznia strajk będzie tak gwałtowny. Ale bał się, może bardziej niż inni. Kiedy zapadła decyzja o strajku, był w wyjątkowej sytuacji. Właśnie urodziło mu się oczekiwane od lat dziecko. W 2007 roku na jednym ze skrzyżowań w pobliżu Bogumina w jego samochód wjechał pędem czeski motocyklista. Zmiażdżył tył pojazdu, zginął trzyletni Kacperek, jedyny synek Moczów. Od tego momentu zaczęła się walka o postawienie sprawcy przed sądem, co do dzisiaj się nie udało. Czech ma zarzuty prokuratorskie, wyjechał jednak gdzieś do Europy i nie można go znaleźć. Nie poniósł żadnej odpowiedzialności. Wodzisławska prokuratura oskarżyła ojca Kacperka o przyczynienie się do wypadku. Zniósł wszystko. Sąd go uniewinnił.
Sabina i Bogusław bardzo chcieli mieć drugie dziecko, ale przez prawie osiem lat nie mogli. Żyli tęsknotą za Kacperkiem. Kiedy nareszcie wyszli z rozpaczy i przyszedł na świat Oskarek, w kopalni jego ojca wybuchł ostry strajk. Doszło do zamieszek, strzelała policja. Bogusław strajkował; w domu zostawił wymarzonego synka.
Wkurzeni jak nigdy
Sabina krótko po porodzie musiała nie tylko dać sobie radę z obowiązkami, ale też ze strachem. Bała się o męża. Nie poszedł na chorobowe, jak niektórzy. - To było jasne, że zostanę z kolegami - mówi Bogusław. - Nie wiedziałem, jak to się skończy. Mogło zdarzyć się wszystko. Wyrzucenie z roboty, może gorzej? Byli przecież ranni.
28 stycznia zaczyna się strajk rotacyjny, ale kilka dni później sytuacja się zaostrza. Górnicy żądają odwołania prezesa Jarosława Zagórowskiego, którego oskarżają o błędne decyzje i marnotrawstwo. Strajkujących popierają mieszkańcy, dochodzi do blokowania ronda w Jastrzębiu-Zdroju, potem głównych dróg w mieście. 3 lutego są już zamieszki. Pod siedzibą JSW zbiera się tłum górników. Policja strzela bronią gładkolufową. Andrzej Gąska, rzecznik śląskiej policji, tłumaczy: - Wśród strajkujących górników wyodrębniła się grupa pseudokibiców w szalikach klubowych i to oni byli najbardziej agresywni. Jedna osoba została ranna, a cztery osoby zostały aresztowane. Górnicy się śmieją, że w PRL-u strajkowali zawsze chuligani, a teraz pseudokibice. - Władza za wszelką cenę broniła jednego człowieka, prezesa. A myśmy go nie chcieli, źle rządził, nie nadawał się, nie czuł kopalni ani tej roboty - mówi Bogusław.
W czasie strajku ujawniono wewnętrzne dokumenty spółki. Te zatajane przed górnikami informacje były dla nich wstrząsem. Mocz mówi, że potwierdziły znane fakty. - Ale były jeszcze inne wiadomości - dodaje górnik. Dokumenty wyciekły z systemu informatycznego zarządu. W plikach były różne umowy, na które szły ze spółki ogromne pieniądze. Ówczesny prezes Zagórowski ogłosił, że dokumenty, czyli umowy handlowe, wypłynęły nielegalnie, zarząd złożył więc w tej sprawie zawiadomienie do prokuratury.
- Byliśmy wkurzeni jak nigdy. Dlaczego prezes uważał te umowy za tajemnicę, o której górnicy, niektórzy także udziałowcy, nie mieli nic wiedzieć? - pyta Bogusław.
Na sponsorowanie klubów sportowych i na różnego rodzaju doradztwo z JSW wypłacono w kilku latach około 100 mln zł. Do premier Ewy Kopacz w imieniu Międzyzwiązkowego Komitetu Protestacyjno-Strajkowego pisze Dominik Kolorz: "Górnicy byli i są świadkami, w jaki sposób są marnowane przez zarząd pieniądze, które ciężko wypracowali. Wiedzą już, że spółka transferuje wielomilionowe kwoty na nietrafione i nieuzasadnione inwestycje typu budowa luksusowego hotelu, remont biurowca za 40 mln zł, o astronomicznych wydatkach na usługi firm zewnętrznych z branż PR czy consultingu już nie mówiąc. Pogłębia się poczucie społecznej niesprawiedliwości i bezsilności, które łatwo zamienia się w desperację".
Prezes musiał odejść
JSW zatrudnia prawie 30 tys. pracowników i jest jednym z największych pracodawców w Polsce. Ale chyba żadna załoga tak nie znosiła swojego szefa, jak ta z JSW. - Prezes chciał nam obciąć dochody, a sam brał niebotyczne podwyżki. Dawał też zarobić kolegom, więc nie zginie na bezrobociu. Nie martwię się o niego - mówi Bogusław.
W tajnych dokumentach spółki są informacje o kontraktach menedżerskich i odprawach. Dominik Kolorz przedstawił dokumenty, z których wynika, że mimo kryzysu w ubiegłym roku zarząd JSW otrzymał wynagrodzenia na poziomie 7 mln 748 tys. Prezes zarabiał około 70 tys. zł na miesiąc. Ostatnio spółka wydała także 50 mln zł na doradztwo biznesowe. Według danych protestujących, były prezes JSW, a obecny nowy wiceprezes KW Andrzej Tor wziął odprawę z tytułu rezygnacji z członkostwa w JSW, ale wciąż doradzał tej spółce za ogromne pieniądze. Strajkujący podali też, że na 880 tys. zł opiewa tylko umowa z Instytutem Studiów Podatkowych na szkolenia, a na ponad 3 mln zł umowy z jedną z kancelarii prawniczych. O takie działanie na szkodę spółki oskarżają prezesa Zagórowskiego.
Zarząd udaje się do sądu i 12 lutego ogłasza, że przed rybnickim wydziałem Sądu Okręgowego w Gliwicach zapadło postanowienie o zakazie strajku. Strajk według sądu jest nielegalny i naraża JSW na poważne straty. Znawcy swobód obywatelskich zastanawiają się teraz, czy sąd w wolnym kraju może zakazać strajkowania. Jarosław Zagórowski miał różne konfrontacje z górnikami. Kiedyś zjechał na dół, a górnicy nie chcieli go wypuścić na powierzchnię. Nie z sympatii. Później zamurowali mu wejście do gabinetu. Ale w kilka dni po sądowej decyzji prezes podaje się do dymisji. W piśmie do Rady Nadzorczej pisze, że przyczyną jest fala bezprzykładnej nienawiści i agresji, rozpętana przez związkowców.
- Nikt nie musiał nic rozpętywać, bo każdy swój rozum ma i widział, co się dzieje. Dla zarobków związkowców nikt by się nie narażał, chodziło o naszą przyszłość. Żeby kopalnia przetrwała, musi mieć mądrego szefa - mówi Bogusław. Górnicy przyznają, że trudno walczyć z "korytokracją". Obawiają się kolejnego "menedżera Dudusia" ze stolicy. Kogoś, kto nie będzie szanował pracowników i kopalni. Jak mówił Longin Komołowski, mediator w tym strajku, strajk stał się poważną klęską dla prestiżu JSW. Zagórowski nie umiał dotrzeć do środowiska górniczego, stworzyć klimatu zaufania i lojalności. Winę zrzucał na związkowców. Wiadomo, że pracował jako urzędnik w resorcie gospodarki, nie znał kopalń. - Oby kolejny był inny - mówi Bogusław. - Przekonamy się wkrótce, czy strajk kogoś tam z góry czegoś nauczył. Dla mnie odejście prezesa oznacza, że ja mogłem wrócić do domu, do Oskarka.