Stare drzewo jak stało, tak stoi. Dąb miał jakieś 400 lat
Jelno było wyspą wśród poleskich bagien i torfowisk, otoczoną siecią kanałów. Jak wspomina Aleksander Kościukiewicz z Zielonej Góry życie było tam surowe, wypełnione ciężką pracą, ale szczęśliwe. Taka kresowa sielanka.
Nasze kresy...? Dla Aleksandra Kościukiewicza "jego" krasy to wioska Jelno, w gminie Lenin, powiecie łuninieckim. Słowem, Polesie. I prawdziwy kres, rubież II Rzeczpospolitej, gdyż było to pogranicze. W Leninie stacjonowali żołnierze Korpusu Ochrony Pogranicza.
- Jeśli mówi się, że nasz powiat stanowił poleski matecznik, to Jelno było matecznikiem tego powiatu - opowiada pan Aleksander. - Wyobraźcie sobie wyspę odciętą od świata bagnami, torfowiskami i kanałami, które miały za zadanie osuszyć te tereny wiecznie zalewane wodami rzeki Łań... Wspaniała przyroda, gdyż wokół rosły sosny i imponujące dęby. Po latach dzwoniłem do córki, która tam była i pytałem czy stoi jeszcze... Stary. To dąb na naszym polu, który już wówczas był wiekowy, miał jakieś 400 lat. Pod nim zawsze podczas upałów chronili się ludzie i krowy. A jesienią i zima ucztowały dziki. Córka powiedziała: spokojnie, Stary jak stał, tak stoi.
Jelno "wypłynęło" spod wody na przełomie XVIII i XIX wieku, gdy postanowiono te wieczne mokradła skolonizować. Skomplikowany system kanałów pozwolił obniżyć lustro wody o 1,5 metra i dzięki temu wyłoniły się łąki, torfowiskowe polany, które natychmiast zaczęły podbijać lasy i łozowe chaszcze. Najprawdopodobniej mieszkańcy Jelna, w dobie II Rzeczpospolitej było tutaj jakieś 35 dymów, byli potomkami osadników, ludzi, którzy kanały kopali. Były nawet trzy rodziny serbskie.
- Polskie familie stanowiły gdzieś jedną trzecią ludności, ale tak naprawdę nikt tam na narodowość nie patrzył, byliśmy ludźmi stamtąd, z Jelna - dodaje zielonogórzanin. - Babcia była bardzo religijną katoliczką, post był u niej rzeczą świętą.
Ojciec pana Aleksandra, Jakub, walczył podczas pierwszej wojny światowej w carskiej armii. Gdzieś w okolicy Suwałk trafił do niemieckiej niewoli i do obozu jenieckiego pod Berlinem. Nawiasem mówiąc niemal pół wieku później, jego syn zdobywał to miasteczko i mieszkańcy wspominali, że pamiętają obóz z carskimi wojakami. Z obozu jenieckiego "wydobył" go miejscowy właściciel ziemski, aby pracował na roli. I wówczas Jakub napatrzył się na niemiecki styl gospodarowania tak różny od tego co robiono na Polesiu. Gdy wybuchła w Rosji rewolucja wszystkich jeńców zapakowano na statki i wysłano do Petersburga. Tam powstał polski korpus i zaczęło się wielkie wojowanie... Tak, czy inaczej Jakub wrócił do domu w roku 1921. I osiadł na gospodarce, która była posagiem jego żony.
- Dziadek, po akcji uwłaszczeniowej prowadzonej jeszcze przez Aleksandra I, otrzymał jakieś 45 ha tzw. nadziału ziemi - opowiada Kościukiewicz. - Jedną trzecią zostawił sobie, a kolejne części otrzymała córka i syn. Ponieważ ostatecznie dziadek ostał przy naszej rodzinie moi rodzice gospodarowali na 30 ha ziemi. To było jak na owe czasy bardzo dużo. A ojciec natychmiast zaczął wprowadzać niemieckie porządki. Sprzedał połowę stada krów i za to kupił maszyny, których nikt w okolicy wcześniej nie widział, postawił nową stodołę, zaczął stosować nawożenie, płodozmian i jako pierwszy w okolicy uprawiał pastewne buraki. Najpierw ludzie się dziwili, ale szybko uznali go za dobrego gospodarza. Zresztą cała rodzina cieszyła się szacunkiem, brat ojca był sołtysem. Nawiasem mówiąc zrobił taką karierę przede wszystkim dlatego, że jako jeden z nielicznych potrafił pisać. Dodatkowo autorytetu przydawało, że nasza rodzina to byli ludzie zawsze w jakiś sposób związani z Radziwiłłami. Ojciec był borowym.
Jak natychmiast dodaje bohater naszej opowieści to były czasy, że ludzie potrafili podziwiać, a nie zazdrościć. Przychodzili po radę, a rodzina może nie opływała w luksusy, ale żyła dostatnio. Chociaż życie było ciężkie. Wystarczy wspomnieć o pewnym Belgu, właścicielu pobliskiej fabryki, który przyjeżdżał często zapolować na kaczki. Zabiła go przenoszona przez komary malaria.
W tych czasach dokonywała się w okolicy mała rewolucja. Za sprawą obrotnego wójta, kapitana w stanie spoczynku, utworzono spichlerz, gdzie gromadzono zboże dla najbiedniejszych, powstała szkoła rolnicza w Leninie, a nawet trzyklasowa szkoła w Jeninia. W 1937 roku przyjechała młodziutka i śliczna nauczycielka ze Lwowa Weronika Róg. Jeszcze dziś pan Aleksander wspominając ją ciężko westchnął. Jak ona pięknie śpiewała i grała na gitarze.
- Przed południem uczyła dzieci, popołudniami zaś dorosłych - dodaje. - Gdybyście wiedzieli jak wzruszeni byli ludzie, którzy po kilku godzinach nauki podpisywali się już imieniem i nazwiskiem, a nie jak wcześniej krzyżykami, które urzędnik potwierdzał pieczątką...
I jeszcze trzy ważne święta, które nastolatkowi zapadły w pamięć. Pierwsze to 10. rocznica utworzenia Korpusu Ochrony Pogranicza. Były zawody sportowe. Druga to przemianowanie stolicy gminy, czyli Lenina na Sosnkowice. Na cześć generała Kazimierza Sosnkowskiego. Tak na marginesie. Nazwa ta nie wywodziła się od wodza wielkiej rewolucji październikowej, ale według legendy sięgającej XVI wieku od Leny, czyli Heleny, córki właściciela tych ziem, która utopiła się w rzece Słucz. Wówczas napatrzył się na ułanów, wojsko, jak malowane. Jednak bodajże najważniejszym wydarzeniem 1938 roku była uroczystość na wzgórzu pod Jelnem.
- Było porośnięte lasem, ale jego szczyt był jakby goły - wspomina pan Aleksander. - Niegdyś stała tam karczma prowadzona przez Żyda, gdyż nieopodal wiodły ważne trakty handlowe. Podczas powstania styczniowego w okolicy zapadły powstańcze oddziały, które często zaglądały do karczmy. Ktoś jednak zdradził, a w okolicy stacjonowały dwa kozackie oddziały. Partyzantów zwabiono do karczmy i zmasakrowano, przeżyło tylko kilku. Karczmę spalono. Po latach, w sierpniu 1938 roku, na tym wzgórzu ustawiono ogromny, dębowy krzyż i przyglądali sie temu mieszkańcy okolicy. Historię tę wszystkim obecnym, a wśród nich i mnie, opowiedział oficer ułanów. Nie zapomnę tej opowieści, pamiętam każde słowo. A od tamtych partyzantów dziadek dostał podobno kurkówkę, którą nawet później próbował kłusować.
W tamtych czasach pan Aleksander chodził już do gimnazjum. W lutym 1939 roku do Jelna wdarły się wydarzenia z wielkiego świata i zawirowania wokół Królewca. Do wojska zabrano wówczas czterech młodych mężczyzn, a Jakub Kościukiewicz stwierdził autorytatywnie, że... "coś tutaj smierdzi". Dodawał, że zna dobrze i Niemców i bolszewików i wie, że z tego co się dzieje nic dobrego nie wyniknie. Czuć było, że idzie wojna, ale ludzie najpierw zasiali, później zebrali i łudzili się, że nic nie naruszy równowagi ich sielskiego życia. Łudzili się... Latem 1939 roku 16-letni Olek był w domu na wakacjach. 1 września okazało się, że zawieszono zajęcia w szkole. 17 września, który dotychczas był tylko dniem urodzin Olka, nabrał tamtego lata nowego znaczenia.
- W domu żartobliwie mówili do mnie per... inteligent - opowiada pan Aleksander. - Dlatego, gdy okazało się, że rankiem nie przyszedł jeden z pracowników tata stwierdził, że inteligencik wypędzi krowy na pastwisko i ich popilnuje. Około godz. 10.00 po raz pierwszy w życiu zobaczyłem samolot. Latał wzdłuż granicy. Widoczność miałem znakomitą, gdyż w ramach przygotowań do wojny wykoszono całe przedpole, a w lasach ustanowiono punkty obserwacyjne. Granicy pilnowały patrole...
Nieco później zobaczył ich. Dziwnych żołnierzy w szynelach do pięt i spiczastych czapkach. Tylko niektórzy mieli buty. Oficerowie na koniach, później jechały samochody, na samym końcu wozy pancerne. Pochód zdawał się nie mieć końca i przed oczami Olka ta złowieszcza armia defilowała jakieś 1,5 godziny.
- Gdy wróciłem we wsi panował żałoba, ludzie płakali, klęli, modlili - dodaje pan Aleksander. - To było dziwne, przecież teoretycznie nic się nie stało, ale wszyscy mieli świadomość, że dotychczasowy świat się skończył... I ojciec, który wciąż powtarzał, że dobrze wie, jacy są bolszewicy.