Słynny Drakula pomaga tu tylko wysysać pieniądze z turystów
Do Rumunii wjeżdżaliśmy z bagażnikiem wypchanym stereotypami na temat Rumunów i ich kraju. Jakież było nasze zaskoczenie i niedowierzanie, gdy kolejne wyobrażenia wkładaliśmy między bajki.
Do Rumunii prowadziła nas gładka jak stół, wyjątkowo pusta - jak na polskie warunki - nowiutka autostrada łącząca węgierski Segedyn z rewolucyjną Timisoarą. Niektórzy znajomi przed wyjazdem gratulowali nam odwagi, inni pamiętali, że przed laty - w drodze do Bułgarii - widzieli kraj biedny, szary, ze stadami kóz przy drodze (nadal można je spotkać). Oczekiwaliśmy też dziur w drogach wielkich jak leje po moździerzach i policji żądnej łapówek. No i najgorsze: Cyganów na każdym kroku dybiących na nasze portfele, a może i życie.
Przez dwa tygodnie rozprawialiśmy się z dawno nieaktualnymi wspomnieniami znajomych i naszymi własnymi wyobrażeniami.
Szare miasta? Nie tutaj
Aleks, nasz gospodarz w Braszowie, pięknym średniowiecznym mieście w Transylwanii, ze spokojem przysłuchiwał się naszym zachwytom nad urodą rumuńskich miejscowości. - My wiemy, że one są piekne, ale brakuje nam międzynarodowej promocji - mówił. Biorąc jednak pod uwagę, że w tych miastach słychać turystów z całej Europy, to z tą promocją nie jest chyba tak kiepsko, jak oceniał Aleks.
Pierwszym szokiem była Timisoara. Leżące przy granicy z Węgrami ponadtrzystutysięczne miasto znane głównie z tego, że to tam w grudniu 1989 roku zaczęła sie rumuńska rewolucja. Może dziur po kulach na fasadach domów to się nie spodziewaliśmy, ale na widok pięknych secesyjnych kamienic wzdłuż reprezentacyjnego placu miasta przygotowani też nie byliśmy. Przechodząc z jednego placu na kolejny, jeszcze piękniejszy, oglądając tętniące życiem od wczesnych godzin ogródki i kawiarenki, zaczęliśmy podejrzewać, że z rumuńskimi wspomnieniami naszych znajomych jest coś „nie halo”.
W kawiarence na placu Unirii, gdzie fasady barokowych kościołów mieszają się z kamienicami w stylu wiedeńskim, kelner obsługiwał nas w nienagannym języku angielskim. Od tej pory wszystkie miasta, które odwiedziliśmy, były na najwyższym turystycznym poziomie, a wszyscy kelnerzy, których spotkaliśmy, władali angielskim tak, że dogadywaliśmy się bez problemu.
Za główny cel podróży obraliśmy Transylwanię. Krainę zatopioną w Karpatach, pełną zamków, kościołów warownych (!!!) i pięknych miast zbudowanych przed wiekami przez Sasów, którzy sprowadzeni z Niemiec pomagali bronić tych ziem, a przy okazji je uprawiać. Tych miast właściwie nie da się porównać z polskimi. Najpiękniejsze, jak Sybin czy Braszów, mają rozległe, nie zniszczone przez wojny starówki, z co drugim budynkiem opatrzonym tabliczką „pomnik historyczny” i datą budowy pamiętającą czasy Mikołaja Kopernika. Wzdłuż tych starówek ciągną się niezliczone kawiarnie, bary i restauracje.
Stereotypów ciąg dalszy
Byliśmy przekonani, że Rumuni to ludzie smagli, czarnowłosi, przypominający wyglądem Romów. Dlaczego? Może dlatego, że Gheorghe Hagi - ich najsłynniejszy piłkarz - taki był. No, to pozostali chyba też powinni tak wyglądać. Czyż u nas każdy facet nie wygląda jak Robert Lewandowski? W rzeczywistości większość z nich wygląda jak my. Może mniej jest blondynów.
Romowie też są wśród nich, obserwowaliśmy podczas podróży wioski tych biedniejszych (ze straganami przed domami, a na nich miotły, emaliowane i ceramiczne naczynia, sery i skóry), ale też bogate wsie z pałacykami, przy których te najpiękniejsze opolskie wyglądają jak kurne chaty.
Romskie kobiety nosiły się w jednych i drugich kolorowo, spotkać je też można było w turystycznych miejscowościach, gdy nagabywały do kupna fructe de pădure (owoców lasu) po 2 leje (2,10 zł) za mały koszyk. Nie były natarczywe, a przy afrykańskich sprzedawcach chińszczyzny w Paryżu wydawały się wręcz wzorem taktu.
Rumunia to kraj pięknych kobiet i mężczyzn noszących się po włosku (opalone, ogolone nogi, ciasne spodnie i przylegające do ciała kolorowe koszule).
Angielski mają w małym palcu
Policjant na dyżurce komendy w przygranicznej z Węgrami Oradei bezradnie rozłożył ręce na pytanie „Do you speak English?”. Po 11 dniach podróży był pierwszym Rumunem, z którym nie mogliśmy się dogadać. Nerwowe wertowanie rozmówek polsko-rumuńskich na niewiele się zdało, bo sytuacja wymagała dłuższej rozmowy. W końcu policjant zadzwonił po kolegę, który w języku Shakespeare’a wyjaśnił, że w niedzielny, deszczowy wieczór nie ma co liczyć, by ktoś naprawił usterkę w naszym aucie i chcąc nie chcąc musimy poczekać do jutra. Na drogę wypisał nam numer telefonu taxi i kolejny - do hotelu.
Wszyscy pozostali Rumuni, do których się zwracaliśmy, mówili po angielsku, wprawiając nas w osłupienie. W hotelach to norma, w kawiarniach, restauracjach, na stacjach benzynowych i w aptekach też, i to bez względu na wiek pracowników. Po angielsku mówiła nawet pani w sklepie osiedlowym na obrzeżach Sybinu i taksówkarz w Oradei przy granicy z Węgrami. Ten to mówił nawet perfekt. Nawet pani w kramie z pamiątkami niedaleko przepięknego górskiego pałacu Peles „spikała” całkiem nieźle.
Inny nasz gospodarz, Herr Poppa z Sybina (Herr, bo jako jeden z nielicznych po angielsku znał słów kilka, za to szprechał jak karabin maszynowy), z dumą wyliczał języki, które miały wpływ na kształtowanie się mowy jego kraju. - Francuski, włoski, portugalski, hiszpański, niemiecki... - zaczynało mu już brakować palców w prawej dłoni. - A polski? - pytał, wzruszając ramionami. Za to pochwalił Polaków za występ na Euro.
Drogi aż po same szczyty
Największym wyzwaniem w Rumunii było „załapanie” miejscowego stylu jazdy: trzymanie 50 kilometrów na godzinę w terenie zabudowanym - to hańba, co najmniej dwadzieścia więcej na liczniku - to norma, wyprzedzanie na krętej, górskiej drodze - to dowód fantazji, wyrażanie klaksonem niezadowolenia z byle powodu - to chleb powszedni.
Za to w miastach kierowcy zatrzymują się przed pasami, jakby dopiero co wrócili z Niemiec. Drogi w Transylwanii nie są złe, ale jak to w górskim terenie - kręte i jest ich niewiele, więc i tłok spory. Autostrad jak na lekarstwo, za to wydają się wymarłe. W miastach sporo jest rond z wieloma pasami ruchu, dużo i dobrze oznaczonych przejść dla pieszych i równie wiele nierównych ulic z koleinami. Na głównych drogach jest wielki tłok, zwiększa się on jeszcze bardziej, gdy droga biegnie w kierunku stolicy - Bukaresztu.
Najpiękniejszą z najpiękniejszych dróg w tym rejonie jest Szosa Transfogaraska, biegnąca przez najwyższe pasmo Karpat rumuńskich do wysokości 2000 metrów n.p.m. Wymyślił ją Nicolae Ceausescu, żeby w razie zagrożenia ze strony Rosjan przerzucić wojsko i ciężki sprzęt na drugą stronę gór. Przewodniki turystyczne mówią o tysiącach ton materiałów wybuchowych użytych do budowy trasy i kilkunastu ofiarach śmiertelnych podczas budowy. Największą renomę tej trasie zrobiła ekipa programu Top Gear, gdy na koniec odcinka Jeremy Clarkson - szczerze chyba - wykrzyczał: - To najlepsza droga na świecie!!!
Droga jest rzeczywiście widokowo cudowna, a jazda nią - bezpieczna. Normalnie kursują tam miejscowe autobusy, ale turystom rekomendowana jest od połowy czerwca do wczesnej jesieni. I w środku lata śnieg w wysokich górach nie jest tam żadnym ewenementem.
Mamałyga palce lizać
Trzeba to sobie powiedzieć szczerze: nam, Polakom, jest w Rumunii o wiele prościej stać się poszukiwaczami lokalnych smaków niż na przykład we Francji czy we Włoszech. Powód banalny - pieniądze. Miejscowa waluta, lej, jest niemal równowarta polskiej złotówce. Ceny u nas i w Rumunii są podobne.
Może jedzenie w sklepach nieco droższe, za to w restauracjach odrobinę taniej. Kelner w wyglądającej elegancko restauracji w Braszowie (najdroższym chyba mieście Transylwanii) przyniósł rachunek za nakarmienie czteroosoobowej rodziny w wysokości około stu złotych. Z napiwkiem wychodziło 115 zł. W tym były np. trzy zupy, trzy duże drugie dania i z sześć napojów, z rumuńskim odkryciem tego lata - lemoniadą!
W kuchni rumuńskiej królują mięsa: wieprzowina, baranina, wołowina. Wyśmienite zupy to kolejny mocny punkt kulinarny, a najsłynniejsza - ciorba - pierwszego wyboru. Ta lekko zakwaszana zupa ma tyle wariacji, że wystarczy ich na nawet dłuższy pobyt w tym kraju. Najpopularniejsza, jak nasz rosół, jest ciorba de burta (zabielane flaki). Do wyboru także ciorbă de perişoare (z klopsikami), ciorbă de fasole cu afumătură (z fasolą i wieprzowiną), ciorbă ţărănească de văcuţă (chłopska, z wołowiną). Dwie strony dalej w menu zawsze znajdziemy mamałygę - dodatek taki jak u nas ziemniaki czy frytki. To żółta, zwarta papka z kaszy kukurydzianej. Jest smak jest... żaden. W Polsce mamałygą określamy coś bez wyrazu. Wielką jej zaletą jest jednak to, że przejmuje smak sąsiadujących na talerzu sosów i pieczonego mięsiwa, więc szybko można się z nią zaprzyjaźnić. Sporo jest w Rumunii restauracji włoskich z dobrą pizzą (w końcu to naród uważający się za potomków Rzymian).
Drakula - delikatna sprawa
Żaden Rumun, którego spotkaliśmy, nie podejmował tematu Drakuli - jakby rozmowa na ten temat nie była godna dorosłego człowieka. To trochę zrozumiałe. Wyobraźmy sobie, że gdyby nasz kraj miał słynąć przede wszystkim z powodu wampira, którego wymyślił ponad sto lat temu jakiś Irlandczyk - to chyba też nie bylibyśmy zachwyceni. Bram Stoker stworzył bestię przydając jej cechy jednego z okrutniejszych władców żyjących na terenie dzisiejszej Transylwanii. Wyszedł z tego hit i przez to Rumuni do dzisiaj muszą znosić wampira na swojej ziemi.
Jak bezsensowna jest historia z Drakulą, świadczy choćby sprawa jego siedziby. Cały popkulturowy i turystyczny świat przyjął, że siedzibą Drakuli jest zamek w miejscowości Bran, niedaleko Braszowa. Tyle że historycy są zgodni. Drakuli (lub raczej jego pierwowzoru - Vlada Tepesa) raczej na pewno w nim nigdy nie było. Prawdziwy jego zamek leży w wysokich Karpatach i jest ruiną.
Bran sto razy lepiej nadaje się na światową centralę wampiryzmu. I dlatego tysiące turystów codziennie szturmuje bramy zamku. Mimo tłumów i dziesiątek kramów z tandetą przed wejściem warto zobaczyć to miejsce. Z drugiej strony, bez Drakuli wielu Rumunów, głównie tych z okolic Bran, nie miałoby pracy. W tym sensie wampir jestdziś zdecydowanie postacią prorynkową.
Z Clarksonem nam po drodze
Rumunię pożegnaliśmy w Oradei, gdzie z powodu awarii auta przyszło nam spędzić dodatkową noc. Usterkę pomógł nam usunąć Sorin - miejscowy taksówkarz. Przemiły człowiek - jak większość Rumunów, których spotkaliśmy. Potem lekko zażenowany słuchał naszych próśb o podanie kwoty, która pozwoliłaby nam mu się odwdzięczyć. Zaproponowana suma, w przeliczeniu - kilkudziesięciozłotowa, była nadzwyczaj skromna.
Wyjazd z Rumunii trwał na granicy tyle samo co wjazd, czyli około 5 minut z odstaniem swojej kolejki. Węgierski celnik miał tylko życzenie zajrzeć do bagażnika, ale machnął ręką, gdy zobaczył stertę rodzinnych bagaży.
Wtedy - na tej granicy - przypomniał mi się jeszcze jeden okrzyk Clarksona z „Top Gear” na zakończenie ich programu. - Dziękujemy, Rumunio, za gościnność. Czy możemy zostać? Na zawsze?
My na zawsze to nie, ale do zobaczenia - mówimy bez kurtuazji.