Sikając pod wiatr. Kłótnia o pomnik? Ale to już było!
Felieton Krzysztofa Szubzdy
Historia lubi się powtarzać. To banał, który też lubimy powtarzać. I chyba warto, żeby stale nie przerabiać tych samych błędów. Ale czytając przedwojenne roczniki „Dziennika białostockiego” doszedłem do wniosku, że historia musi się jednak powtarzać, a wraz z nią nasze błędy. I nie ma innego wyjścia. Okazuje się, że wszystko, co tak rozpala nas dzisiaj, rozpalało już dawno naszych pradziadów tylko w nieco innym entourage’u i pewnie wnukowie powtórzą te same wojenki i spory w scenerii swoich czasów.
Już w latach trzydziestych kłóciliśmy się o różne pomniki, kłóciliśmy się też o „żydowskość Zamenhofa”. Co więcej, był nawet spór o pomnik Zamenhofa. Miał mieć formę osiemnastometrowej wieży Babel i stanąć w miejscu dzisiejszego Placu Katyńskiego. Jak łatwo można sprawdzić dotychczas nie stanął.
Ludzie zakochiwali się szczęśliwie i nieszczęśliwie (remedium na tę drugą przypadłość była zwykle esencja octowa lub woda zmieszana z siarką z zapałek), literaci mieli problem z wydaniem książek, a dzieci marzły w drodze do szkoły. Na szczęście aptekarki z Rynku Kościuszki pozwalały im się rozgrzać w ciepłym wnętrzu apteki. Jeśli ktoś nie oddawał długu można było wynająć „prywatnych komorników”, którzy spuszczali dłużnikowi „rumbę” w zamian za sześć złotych, wódkę i dwa ogórki. Jeśli „rumba” była punktualna i skuteczna, fachowcy dostawali jeszcze „katolika” czyli marynowanego śledzia. Nasi przodkowie bawili się na mieście nie gorzej niż my. Z tym, że w czasach kryzysu każdy pijący w barze po północy musiał zapłacić 50 groszy podatku na bezrobotnych. Cóż za piękna solidarność społeczna. Przy okazji tego podatku wiemy, że średnia nocna pijących w przedwojennym Białymstoku do 3 nad ranem wynosiła 49 osób. Wszystko, jak widać, było dokładnie wyliczone - łącznie z prostytutkami. Z raportu Sekcji Sanitarno-Obyczajowej dowiedziałem się, że w lutym 1932 roku w naszym mieście pracowało 79 prostytutek pełnoetatowych (66 katoliczek, dziewięć Żydówek, trzy prawosławne i jedna ewangeliczka). Oprócz nich było 128 prostytutek dorabiających; za dnia 58 z nich pracowało legalnie w fabryce, 61 było służącymi, do tego 7 kelnerek i dwie... krawcowe.
„Dziennik białostocki” w tekście o dosadnym tytule „Głupota ludzka źródłem majątku” zamieszcza opowieść o pierwszym amerykańskim fryzjerze, który zaczął prostować kręcone włosy. Jego głównymi klientami byli Afroamerykanie zwani w tekście ludźmi „o drobnych, wełnistych loczkach, które są niezbitym dowodem przynależności do rasy murzyńskiej”. „I nie ma na to żadnego lekarstwa”. Co ciekawe, autor konkluduje, że nasi fryzjerzy dorabiają się na odwrotnej głupocie czyli „wynalazku wiecznej ondulacji”.
Celebryctwo to też nie wynalazek naszych czasów. Przerzucając kolejne roczniki dowiedziałem się, że słynny wówczas generał Pershing po powrocie z wojny usunął sobie kilka zębów. I nie byłoby w tym nic dziwnego, w końcu wojna to nie czas na przesadne dbanie o jamę ustną. Ciekawe jest to, że już następnego dnia znalazł swoje zęby w ... sklepie z amerykańskimi pamiątkami. Rozwścieczony kazał adiutantom ruszyć na miasto i wykupić wszystkie swoje zęby. Żołnierze wrócili wieczorem. Przynieśli 175 zębów generała Pershinga.
Już zaraz po pierwszej wojnie ostrzegano przed konsumpcjonizmem, który nazywano wówczas „niewolą nawyknień, konwencyj i rozrzutnego życia” lub „życiem ponad możność”. A jakie proponowane lekarstwo na ten „bezład”? „Uproszczenie form życiowych” i powrót z miast na wieś. Ludzie wówczas (podobnie jak dziś) nie chcieli tego słuchać, co skończyło się kryzysem. I to tak wielkim, że białostocka prasa doniosła, iż weneckie gołębie „niegdyś nieruchawe i tłuściutkie jak stare ciotki”, mocno schudły, bo zniknęli dokarmiający je turyści. A Anglię wskutek kryzysu ogarnęła taka plagą samobójstw, że trzeba było wprowadzić kary za odbieranie sobie życie. Naprawdę! „Dziennik” z 13 lutego 1932 r. opisuje burzliwe losy angielskiego szewca - niedoszłego samobójcy, który za swój czyn został skazany na karę... dwóch tygodni przymusowych wakacji. Koszty wakacji pokrył budżet państwa. W ramach walki z kryzysem pojawił się w Anglii tak zwany „Dodatek słoneczny”, czyli pismo „nacechowane optymizmem i pogodą”. Redakcja uznała, że aby przełamać kryzys ekonomiczny trzeba najpierw wydźwignąć się z kryzysu duchowego. I w tym celu pojawiły się radosne artykuły o szczęściu i wielkie fotosy ponętnych... sześćdziesięcio-latek z optymistycznym podpisem: „60 lat to starość? Ach cóż za nonsens?”
I to jest chyba to, czego jeszcze nie przerabialiśmy. A może warto?