Sikając pod wiatr. I znów razem
Sikając pod wiatr. Felieton Krzysztofa Szubzdy
Ostatni raz świętowaliśmy Wielkanoc wspólnie trzy lata temu, na kolejną taką okazję przyjdzie nam poczekać osiem lat. Czasem (tak jak w latach 2010-2011) mamy kumulacje, gdy przez dwa lata z rzędu siadamy razem do wielkanocnego śniadania. Ale kolejne takie szczęśliwe zbitki zdarzą się dopiero za 20, a potem za 54 lata. Zawsze nas to jakoś naturalnie cieszy, kiedy wspólnie śpiewamy Alleluja i Aliłuja, więc może ustalmy, że będziemy tak śpiewać co roku. Przecież to zależy tylko od nas i nie narusza naszej autonomiczności. A jaki piękny krok ku jedności zwanej górnolotnie ekumenizmem. Skoro jednak tak trudno dogadać się w sprawie symbolicznej daty wspólnych świąt, może czas przestać się oszukiwać i powiedzieć sobie wreszcie, że żadnej jedności i ekumenizmu nie chcemy.
Góra z górą się nie zejdzie, a człowiek z człowiekiem zawsze. Tak mówią. Ale w przypadku Wielkanocy łatwiej niż ludzie schodzą się cykle lunarne, równonoce i inne zjawiska, na podstawie których oba Kościoły snują obliczenia dat własnych świąt. Bo astronomiczne zjawiska nie rywalizują i nie unoszą się pychą, a w podzielonym chrześcijaństwie, skłóconym małżeństwie i w piaskownicy niby wszyscy wiedzą, że trzeba się dogadać, tylko nikt nie chce pierwszy ustąpić, przerwać cichych dni lub oddać grabek.
Dawno, dawno temu w kościele na cmentarzu farnym brałem pierwszy raz udział w modlitwach o jedność chrześcijan, czyli o to - tak to wtedy rozumiałem - by moi prawosławni koledzy nawrócili się i przyszli do nas. Jakież było moje zdziwienie, gdy dowiedziałem się w szatni przed WF-em, że oni modlili się, byśmy to my przyszli do nich. I mieli nawet mocniejszy argument, bo cerkiew przy Trawiastej była dużo większa od naszej cmentarnej kapliczki przy Raginisa. Uznaliśmy z kolegami, że choć nas jest więcej, względy praktyczne rzeczywiście przemawiają za naszym połączeniem się z Cerkwią, a nie odwrotnie. Poszliśmy więc na wstępny rekonesans, nauczyliśmy się żegnać trzema palcami i mimo poważnych problemów (przerażający bas diakona i świdrujące spojrzenia z ikon) udało nam się wytrzymać do końca niekończącej się liturgii. Koledzy prawosławni też byli u nas. Musieli pokonać lęk przed cmentarną kaplicą pachnącą jedliną i stojącą z boku kostnicą oraz nauczyć się klękać na jednym kolanie. Nie ukrywali słów podziwu dla naszego księdza, który modlił się trzy razy szybciej. Następnie wspólnie zagraliśmy w piłkę na żydowskim cmentarzu. No cóż poradzić, taka była prawda, nikt z dorosłych nie powiedział nam, do czego służą porozrzucane po polu macewy, a w czasach, gdy nie było Orlików, naturalnie adaptowaliśmy każdą przestrzeń na potrzeby boiska. Pomijając jednak niefortunną lokalizację meczu, można powiedzieć, że jako dzieci podjęliśmy bardzo konkretne działania ekumeniczne. Niestety nasi hierarchowie mimo górnolotnych słów zabierali się do tematu jak pies do jeża. Każde z nas w swojej świątyni usłyszało drętwe ogólniki o budowaniu atmosfery obopólnego zrozumienia i ożywianiu ducha serdecznej współpracy. Nie ukrywam, że poczuliśmy się zniechęceni pozornością tych działań i machnęliśmy ręką na nasz radosny ekumenizm.
Kościoły wciąż o nim mówią, ale wciąż językiem teoretycznych rozważań, wymiany dekretów i kolejnych gestów. I tak chyba pozostanie. Trudno bowiem sobie wyobrazić, że ludzie w purpurach i złotych kłobukach mieliby podzielić się pałacami, świątyniami, władzą i rządem dusz. Do tego potrzebna jest dziecięca naiwność lub naprawdę ewangeliczna postawa.
Na szczęście prości ludzie intuicyjnie wyczuwają, na czym polega ekumenizm i świetnie stosują go w praktyce. Pamiętam moją wizytę we Lwowie, w mieście gdzie obok biskupa rzymsko-katolickiego jest jeszcze biskup wyznania bizantyjsko-ukraińskiego, wyznawcy kościoła bizantyjsko-słowiańskiego, diecezja kościoła ormiańskiego, eparchia lwowska Ukraińskiego Kościoła Prawosławnego Patriarchatu Moskiewskiego, oraz eparchia lwowsko-sokalska prowadząca Ukraiński Kościół Prawosławny Patriarchatu Kijowskiego. Różnice pomiędzy niektórymi z tych denominacji są niedostrzegalne nawet dla profesora religioznawstwa, prosty człowiek jest wobec tych podziałów autentycznie bezradny.
Pan Paweł, polski lwowiak, z którym piłem piwo na Łyczakowie ujął to tak: - Mamy tu, proszę Ciebie, lepiej niż gdzie indziej, bo możemy się umawiać z Panem Bogiem aż przez sześć różnych sekretariatów.
Myśl ta ma zapewne co najmniej tak poważne wady teologiczne, jak mój dziecięcy ekumenizm, więc nawet nie zamierzam inspirować nią hierarchów, ale mnie takie ujęcie jedności bardzo się podoba. Podobnie jak to, że jutrzejszej nocy światła płonąć będą i w oknach kościoła i cerkwi. I w zborze. I w domu. W barze i dyskotece. W szpitalu i w więzieniu. I w dworcowej poczekalni. Niech dla każdego z nas to będzie tak Wielka Noc, jaką sobie wymarzy.