Felieton Krzysztofa Szubzdy z cyklu "Sikając pod wiatr"
Znam, lubię i szanuję naszego sympatycznego, skromnego i szczerego barda-krajana, który od dwóch dekad pieśnią skoczną opiewa oczy zielone, karego konia, ewentualnie spadającą gwiazdę lub dziewczynę z klubu disco. Nie uważam, że tego typu twórczość powinna być tematem tabu, ani nawet tabu-dibu, ale... No właśnie, zawsze musi być „ale” i... ryzyko, że niektórzy zapamiętają tylko to, co po „ale” i zlinczują mnie przy najbliższej okazji. Bo plwać na prezydenta czy papieża może sobie każdy, ale dwuznacznie wypowiadać się w Białymstoku o panu Martyniuku, to już sprawa dość ryzykowna. A zatem, żeby nikt mi ryja nie obił powtórzę raz jeszcze: chciałbym żeby taka muzyka istniała i miała miejsce należne. Z akcentem na „należne”. Podobnie jak żelki w diecie dziecięcej i wódka w diecie dorosłych, powinny istnieć, w miejscu i rozmiarach należnych. I niech nas nie zwiedzie, argument często powtarzany przy sporach o disco-polo, że skoro wszyscy to lubią to znaczy, że jest to dobre. Jest sporo rzeczy, dość powszechnie lubianych, co do których mamy wątpliwości, czy na pewno są dobre. Papierosy, wata cukrowa, gra w trzy karty, pornole i skwarki na smalcu - to pierwsze przykłady, które przyszły mi do głowy i pewnie zastanawiacie się, dlaczego akurat te.
Tymczasem prezes telewizji publicznej zaapelował, by skończyć z hipokryzją i nie uznawać muzyki disco-polo za gorszą, bo wiadomo, że ludzie ją lubią. A ja jestem akurat za podtrzymywaniem tej hipokryzji i wielu innych hipokryzyj też. Na przykład jest taka hipokryzja, że dzieci na jeżdżą ponoć na wycieczki, by poznawać polską historię. A tymczasem dzieci na wycieczkach interesują się wyłącznie McDonalds’em i czasem wolnym i z tych dwóch punktów powinna składać się wycieczka, gdybyśmy chcieli skończyć z hipokryzją i zrobić to, co dzieci lubią najbardziej. Skończmy też może z hipokryzją, że pracownicy wysyłani na szkolenia chcą podnieść swoje kwalifikacje. Większość z nich chce się napić wódki i zamówić prostytutki do pokoju. Dokładnie te same dwa elementy to podstawa udanych manewrów wojskowych. Tak słyszałem. A przecież utrzymujemy hipokryzję, że na poligonie wykuwa się duch bojowy. Podtrzymujemy też hipokryzję, że w szkołach uczą, w szpitalach leczą, a w sądach feruje się sprawiedliwość, choć drobna wizyta, w którymkolwiek z tych przybytków boleśnie rzecz weryfikuje. Więc czemu to robimy?
Bo w człowieku oprócz naturalnej tendencji do bezmyślności, łatwizny, a nawet ześwinienia się, tli się też marzenie o ideale. Nie ma tak skorumpowanego i zepsutego człowieka, który by nie marzył, by być cząstką czegoś lepszego, który by nie chciał równać w górę, szukać i rozwijać się. Trzeba mu tylko stwarzać warunki i podpowiadać drogę. I taką rolę miały chyba spełniać media publiczne, kościoły, szkoły, przybytki kultury i inne instytucje misyjne. Odpierać szturm prościzny i niskich pobudek, które drzemią w człowieku w sposób naturalny. Natura zawsze obiera kurs po linii najmniejszego oporu. Człowiek natomiast próbuje się temu bohatersko przeciwstawiać, objawiając w tym swoje piękno i wielkość. Gdy cała natura szła kopulować w krzaki, samiec człowieka grał swojej samicy serenadę, albo przez rok rzeźbił posąg, co było może trochę dziwne, trochę sztuczne, ale tak właśnie powstała sztuka, ze sztuczności. Dziś też wykonujemy przy kobiecie różne sztuczne ruchy, zabiegi i słowa, utrzymując piękną hipokryzję, że nie chodzi nam tylko o jedno. I to jest w nas ludziach piękne. Że lubimy chodzić pod górkę, zadawać sobie nieco kłopotu, stwarzać wyzwania, że nie boimy się linii większego oporu, której natura unika. Zawsze podziwialiśmy śmiałków, którzy zdobywali nieznane szczyty, pokonywali wzburzony ocean, albo przynajmniej nie bali się sprawdzić, co jest za lasem.
Kiedy czytam plakat juwenaliów, na którym króluje disco-polo to boję się, że coś złego stało się z młodzieńczym pędem do buntu, poszukiwań i odkryć. Myślałem, że młódź jest od tego, by mówić znanemu „nie”, starsi zresztą też, póki drzemie w nich młody duch. Dlaczego o tym zapomnieliśmy? Dlaczego tak pokochaliśmy to, co proste, przewidywalne i znane? Dlaczego wszyscy, z piszącym te słowa włącznie, tak bardzo pokochaliśmy ciepłą wodę, bezpieczeństwo, i przewidywalność, a surogat przygody przeżywamy tylko w spokojnych kinach, albo na grzecznych stadionowych krzesełkach? Czy takie przewidywalne życie, w którym nie ma szans się ubrudzić, o coś poobijać, coś zaryzykować, odkryć ma w ogóle sens. Nie chcę mentorzyć, sam pierwszy ustawiam się pod pręgierzem własnych pytań.
Dobrze wiemy, że każda pełna przygód podróż zaczyna się tam, gdzie kończy się znane. A że nasze misyjne pociągi przestały już kursować do stacji Nieznane, musimy wyruszyć tam o własnych siłach. No to zapraszam. Zacznijmy od muzyki. Czy wiecie, że w Białymstoku aktywnie tworzy ponad 200 zespołów muzycznych spoza nurtu disco-polo. Niektóre z nich robią furorę za granicą, wydają tam płyty. Jest co odkrywać. Jest muzyka poza Zenkiem, są filmy poza komercyjnymi kinami, duchowość poza religią, jest wiele dróg, o których nie piszą w przewodniku i książek, których nie ma w Empiku, a nawet, i to piszę z największym drżeniem, jest wiele wspaniałych felietonów poza „Porannym”. Naprawdę!