Sąsiedzi z Wołynia spotkali się po 79 latach w Krakowie
Uniknęli rzezi, przetrwali Syberię. Halinka i Wanda Noga-jówny dzięki odważnej matce, Antek Matwiejczyk - dzięki Hance Ordonównie. 8 września spotkali się na dworcu w Krakowie, pierwszy raz po 79 latach - akurat w rocznicę śmierci Ordonki i w 83. urodziny pana Antoniego.
Kiedy spotykasz kolegę z sąsiedztwa po takim czasie, nie wiadomo, czy jesteś z nim na ty, czy na pan. - Ciągle się upominamy - śmieje się Halina Szczugiel (z domu Nogaj). Dziewięć lat temu, kiedy opisywałam w „Dzienniku Polskim” losy sióstr Nogaj, żadna z nas nie przypuszczała, że historia będzie miała dalszy ciąg. Reportaż w „DP” odnalazł mieszkaniec Kołobrzegu, który przed wojną był dalszym sąsiadem Nogajów i Matwiejczyków. Umożliwił im kontakt.
Pierwsza rozmowa telefoniczna była krótka, bo ze wzruszenia nie bardzo wiadomo, co powiedzieć. Potem kolejne - nie mniej wzruszające. W końcu Antoni kupił bilet z Anglii, gdzie mieszka, do Krakowa. Na dworcu czekały na niego siostry Nogaj. Znak rozpoznawczy? - zakonny habit. Wanda Nogaj, siostra Benedykta, jest bowiem benedyktynką w staniąteckim klasztorze. - Czy siostra czeka na Antoniego? - starszy mężczyzna pod krawatem uśmiechnął się nieśmiało.
Kresowe dzieciństwo
Rodzice Antoniego oraz Haliny i Wandy sprowadzili się do Zastawia na Wołyniu na początku lat 20. Jan Nogaj i Michał Matwiej-czuk byli osadnikami wojskowymi. W nagrodę za służbę w wojnie polsko-bolszewickiej otrzymali ziemię w powiecie Zdołbunów. Marianna i Jan Nogajowie doczekali się sześciorga dzieci: bliźniaków Mietka i Władka, Kazika, Józka, Halinki i urodzonej w 1939 r. Wandzi. Jadwiga i Michał Matwiejczykowie mieli sześciu chłopców: Zbyszka, Stefana, Janka, Karola, Antka i Rysia oraz trzy dziewczynki: Janię, Marysię i Danusię, która zmarła w dzieciństwie.
Rodziny żyły w przyjaźni, dzieci wychowywały się razem. - Nasi bracia śmiali się, że jesteśmy narzeczonymi. Pewnego dnia wybraliśmy się na łąkę, poszłam za potrzebą w trawę, a jak się odwróciłam, to Antosia już nie było! Nie umiałam trafić do domu. Weszłam do psiej budy i spędziłam tam kilka godzin- opowiada Halina Szczugiel.
Wojna
Po 17 września 1939 roku polscy osadnicy wojskowi znaleźli się na celowniku NKWD. Jan Nogaj zdecydował, że pojedzie na pewien czas do rodzinnego domu i tam przeczeka niespokojny czas. Nie miał wątpliwości, że jest na liście wyznaczonych do aresztowania, w jego domu działała wojskowa świetlica. Rzeczywiście, niedługo po wyjeździe Jana do domu Nogajów zapukali wysłannicy NKWD. Wrócili natychmiast, gdy Jan znów pojawił się w domu. Trafił do aresztu w Zdołbunowie. Do dziś nie wiadomo, jak zginął.
Po Michała Matwiejczuka przyszli Ukraińcy pracujący na rzecz NKWD; jak się okazało - jego znajomi. Umożliwili mu ucieczkę. Wiadomo, że dotarł aż do Siedlec, gdzie Sowieci nie mogli go dopaść - miasto było okupowane przez Niemców.
Przyszła zima. Bardzo ciężka i mroźna, nawet pnie drzew pękały przy minus 40 stopniach. Najgorsze miało jednak dopiero nadejść. 10 lutego 1940 r. do domów Nogajów i Matwiejczyków wpadli żołnierze. Dali kobietom dwadzieścia minut na spakowanie rzeczy. - Śmiali się, by niczego nie zabierać, bo tam, dokąd jedziemy, wszystkiego jest pod dostatkiem - opowiada Antoni.
Rodziny zawieziono saniami na stację kolejową w Równem. Nie wiadomo, czy Jadwiga i Marianna zdążyły zamienić ze sobą słowo. Każda ze swoimi dziećmi trafiła do innego, bydlęcego wagonu. Nigdy więcej się nie spotkały.
Tułaczka
Podróż zdawała się nie mieć końca. Najmłodsi i najstarsi umierali, a ich ciała wyrzucano z pociągu na śnieg. Pierwszym przystankiem była Wołogda, dalej obydwie rodziny w osobnych transportach wywieziono w głąb Rosji saniami. Wyczerpana i skostniała z zimna Marianna, tuląca do siebie zawiniątko z kilkumiesięczną Wandą, nawet nie poczuła, gdy dziewczynka wysunęła się spod płaszcza. Życie uratował jej Rosjanin, który zauważył, jak wpada do śniegu.
Po przyjeździe do łagru Szujsk 16-letnich bliźniaków zaciągnięto do karczowania lasu. Władek po dwóch dniach odmroził sobie całe ciało. Wyjącego z bólu zawieziono do szpitala, podróż zakończył z zapaleniem płuc. W tym samym czasie zachorował najmłodszy z Matwiejczyków - dziesięciomiesięczny Rysio. Trafił do tego samego szpitala, co Władek. Obydwaj zmarli. - Rysiem opiekowała się starsza siostra Jania. Oczywiście poznała od razu Władka. To dzięki niej dopiero teraz dowiedziałyśmy się, jak wyglądały ostatnie chwile brata. Jest nam lżej, że nie był całkiem sam - mówi s. Benedykta.
Mijały kolejne miesiące i lata na zesłaniu. Marianna pracowała ponad siły, by zapewnić dzieciom choć minimalne racje żywnościowe. Mimo to wszyscy przymierali głodem. Widząc tragiczną sytuację rodziny, znajomy Rosjanin, bezdzietny stolarz, zaproponował Mariannie, by w zamian za jedzenie dla starszych dzieci oddała mu na wychowanie najmłodszą Wandę. Kobieta uległa. Rosjanin zapłacił sto rubli, zostawił wiadro ziemniaków i litr mleka, po czym zabrał dziewczynkę. Marianna nakarmiła dzieci, ale wpadła w rozpacz. Rano oddała Rosjaninowi resztkę ziemniaków i pieniądze. Nie opierał się i zwrócił Wandzię.
Gdy Marianna zachorowała na tyfus, sytuacja rodziny stała się jeszcze bardziej dramatyczna. Drugi z bliźniaków, Mietek, ukradł z kołchozu wiaderko ziemniaków, by nakarmić rodzeństwo. Chłopiec został przyłapany i skazany na rok więzienia. Nigdy z niego nie wrócił. Z szóstki rodzeństwa przy życiu pozostało dwóch braci i dwie siostry. W 1946 r., czyli rok po fakcie, Nogajowie dowiedzieli się, że wojna się skończyła. Do Polski wrócili ostatnim transportem, po ponad 6,5 latach tułaczki.
Z Syberii do Indii
Jadwiga Matwiejczyk, podobnie jak jej przyjaciółka z Zastawia, podjęła heroiczną walkę o ratowanie dzieci. Aby je wyżywić, harowała w tajdze przy cięciu drewna i imała się dorywczych zajęć. Po tzw. amnestii dla obywateli polskich w ZSRR w sierpniu 1941 r. uznała, że jedynym ratunkiem dla rodziny jest dotarcie do tworzącego się polskiego wojska. Po drodze do Uzbekistanu Antoś zachorował jednak na zapalenie płuc i musiał zostać w szpitalu. Matka dotarła z pozostałą trójką do Buchary, po czym zawróciła po Antka. Okazało się, że chłopiec po leczeniu trafił do ochronki w Kaganie, założonej przez polskiego księdza. To on namówił Jadwigę, by sprowadziła tu resztę dzieci. Postanowiła natychmiast wrócić do Buchary. Po dotarciu na miejsce wyczerpany organizm odmówił jednak posłuszeństwa. Tyfus…
Leżąc w gorączce, Jadwiga ostatkiem sił przekazała pielęgniarce, że jej dzieci muszą trafić do ochronki w Kaganie. I ruszyły - same, tak jak stały. 14-letnia Jania i 10-letni Karol na zmianę nieśli najmłodszą Marysię. Po kilku dniach dotarli do siero-cińca i połączyli się z Antosiem. - Wtedy zdarzył się cud. Ochronką zainteresowała się Hanka Ordonówna, wspaniała artystka. Miała kontakt z maharadżą indyjskim i namówiła go, by wziął do siebie grupę polskich dzieci. Tak trafiłem do Indii - opowiada Antoni. W nowym miejscu dzieci odżyły.
Tymczasem Jadwidze udało się pokonać chorobę. Przedostała się do Persji i wstąpiła do armii Andersa. Wcześniej zrekrutował się do niej najstarszy syn Zbyszek; młodsi Stefan i Janek trafili do junaków. - Mama pięknie śpiewała, więc przyjęli ją do wojskowego chóru. Jednocześnie jednak szukała nas przez Czerwony Krzyż. Po półtora roku dostała informację, że jesteśmy w Indiach. Zwolniła się z wojska i do nas przyjechała.
Młodsze dzieci chodziły do podstawówki, Jania - do gimnazjum. - Ciągle chorowała. Lekarze stwierdzili, że może dożyć maksymalnie do 21. urodzin. A dziś siostra ma 92 lata! - śmieje się pan Antoni. Matwiejczykowie zamieszkali w rodzinnym obozie dla uchodźców. Ambasada Polski w Indiach namawiała Polaków na powrót do ojczyzny. - Mama się nie zgodziła. Powiedziała, że nie chce jechać do kraju, w którym rządzą Rosjanie.
W końcu Matwiejczykowie zaokrętowali się w Bombaju na statek do Liverpoolu. Przybyli tam 15 lutego 1948 r. Z wojska wrócili także najstarsi synowie. Zbyszek był wśród polskich żołnierzy zdobywających Monte Cassino.
Powroty
Na początku zamieszkali w obozie, potem poszli na swoje. Stefan wrócił do Polski, by szukać ojca, ale dowiedział się tylko, że mjr Michał Matwiejczuk „zginął w akcji”. Okoliczności jego śmierci rodzina poznała po wielu latach dzięki emigrantowi z Polski. Mężczyzna pochodził ze Zgorzelca i skojarzył nazwisko z jednym z nagrobków na miejscowym cmentarzu wojskowym. Okazało się, że mjr Matwiejczuk służył w armii Berlinga. Zginął podczas krwawych walk przy forsowaniu Nysy, sześć dni przed końcem wojny. Antoni szybko zorganizował podróż do Polski, by zabrać mamę i brata na grób ojca w Zgorzelcu.
Nie wiedzieli, że 200 km stąd, w Kuropatniku, życie urządzili sobie Nogajowie. Po repatriacji było im bardzo ciężko, a sytuację pogorszyło jeszcze powołanie do wojska najstarszego syna. Ma-rianna wybrała się na komisję, by prosić o jego powrót do domu. Pokazała ręce przemarznięte od syberyjskiego mrozu i nogi nienaturalnie opuchnięte. „Zabili mi męża i syna, a teraz chcecie zabrać jedynego żywiciela rodziny? Zamknijcie mnie, a dzieci zabierzcie na swoje utrzymanie!” - wy-krzyczała. Syn wrócił do domu.
Dzieci Marianny ułożyły sobie życie. Halina pracowała w handlu, Wanda została księgową. W wieku 40 lat wstąpiła do zakonu; dziś jest w Staniątkach przeoryszą. Rodzeństwo Matwiejczyków rozjechało się między Anglię i Australię. Antoni zamieszkał pod Londynem i większość życia przepracował w fabryce słodyczy. Z żoną Florence doczekali się dwóch synów; niedawno obchodzili 60. rocznicę ślubu.
Polskich rodzin w Zastawiu już nie ma. W pamięci miejscowych zachowały się straszne wspomnienia krwawej rzezi w 1943 r. Jej ofiarą padła m.in. polsko-ukraińska rodzina z dwójką dzieci. Zamordowali ich Ukraińcy.
Siostry Nogaj gorzko stwierdzają, że Stalin… uratował im życie. Gdyby nie wywózka na Sybir, na pewno zginęłyby wraz z całą rodziną. - Tyle że on wcale nie chciał nas uratować! - zauważa Antoni Matwiejczyk.
- Na powrót do Anglii szykuję Antosiowi cały pakiet informacji o wywózkach, Syberii. I płytę z polskimi piosenkami. Bo on ciągle tylko by śpiewał! - śmieje się pani Halina. - Śpiewam to, czego nauczyła mnie mama - wzrusza ramionami pan Antoni. - A wiecie, że kiedy parę lat temu byłem w naszej osadzie, stałem na łące i przelatywał nad nią bocian, to powiedziałem mu: „Bocianku, jaki ja jestem wdzięczny, że twoi przodkowie mnie tu, do Zastawia, przynieśli…”.