Ruscy robili kontrole. Niedźwiedzi smalec chowało się w śniegu
– Mój ojciec został przewoźnikiem przez rzekę Ob. Mama i babcia chodziły po łąkach, szukając szczawiu i ziół, aby mieć z czego ugotować zupę... – wspomina pani Lidia
Lidia z Samosiuków Bielefeldt miała trzy miesiące, kiedy w czerwcu 1941 roku niemal całą rodzinę wywieziono na Sybir. Sama niewiele pamięta z pobytu na „nieludzkiej ziemi”. Ale sporo dowiedziała się od mamy, która często opowiadała o latach spędzonych na zesłaniu. Pani Lidia spisała te relacje, żeby ocalić je od zapomnienia.
Podosie, numer domu 38
„Urodziłam się 29 marca 1941 roku we wsi Podosie, numer domu 38, gmina Siechniewi¬cze, powiat Prużana, województwo poleskie. Moja mama Nadzieja Samosiuk (z domu Gunik) była czwartym dzieckiem Anny Gunik (z domu Strok). Jej ojciec Benedykt Gunik zmarł młodo w jakimś wypadku. Mama jako 12-latka musiała pójść do pracy u sąsiadów – pomagać przy żniwach. Jej siostry Parasza i Aleksandra również. Jako panienka wyjeżdżała razem z siostrami za chlebem na Ukrainę. Najstarszy z rodzeństwa Teodor, zwany Fiodorem, rodzinie nie pomagał. Zapisał się do partii komunistycznej (rozpowszechniał ulotki), co pozwoliło mu ukończyć szkołę pedagogiczną, by potem pracować jako nauczyciel w sąsiedniej wsi. Wcześniej trafił jednak do więzienia w Berezie Kartuskiej, gdzie przesiedział parę lat. Jego zdjęcie wisi podobno do tej pory w tamtejszym muzeum komunizmu. Matka i siostry nazywały go nierobem i nie zgadzały się z jego poglądami. Fiodor nigdy się nie ożenił. Mieszkał w Berezie Kartuskiej w konkubinacie z jakąś kobietą.
Moja mama Nadzia, jak ją nazywano, była bardzo zabawową dziewczyną. Lubiła tańczyć i śpiewać, a głos miała mocny i dobry. Nauczyła się również tkać z lnu biało-kolorowe ręczniki. Przyjemnością dla niej było również wyrabianie papierowych kwiatów.
Mojego ojca Antoniego Samosiuka poznała na zabawie. On wprawdzie był już po zaręczynach z niejaką Walą, ale zostawił ją, bo zakochał się w mojej mamie. A ona w nim. Pobrali się w 1939 roku, po jego powrocie z Bydgoszczy, gdzie od 1937 roku odbywał służbę wojskową.
W marcu 1941 roku urodziłam się ja. Poród odbył się nad wiadrem, gdy odeszły wody płodowe. Mama była sama w domu, gdyż pozostali domownicy pracowali w polu. Dopiero gdy zaczęła krzyczeć, przyszła jej z pomocą mieszkająca po sąsiedzku Anna, siostra mojej babci Aleksandry. Nadano mi imię Lidia, chociaż powinnam być Anną, bo tak chcieli inni.
Mój ojciec Antoni był najstarszym z trzech synów Józefa Samosiuka, który przyjechał aż z Lublina, by oświadczyć się w Podosiu zamieszkałej tam Kseni. Dziadek był z zawodu zdunem. Tego zawodu nauczył też swoich dwóch synów: Antoniego i Mikołaja. Najmłodszy Piotr był jeszcze dzieckiem.
Dziadek Józef był człowiekiem bardzo pracowitym, toteż prowadził na tej wsi wzorowe gospodarstwo. To dlatego później mówiono, że jest kułakiem. Został sołtysem Podosia. Bogactwo i pełniona funkcja przyczyniły się do jego tragicznej śmierci w męczarniach zadanych w 1946 roku przez ziomków z tej samej wsi, współpracujących z Sowietami.
Moje miejsce jest przy mężu
20 czerwca 1941 roku do Podosia przyszli Sowieci i zaczęła się następna wywózka na Sybir. Ze względu na to, że dziadek Józef pełnił funkcję sołtysa, i dlatego, że w oczach niektórych był kułakiem, jego najbliżsi musieli za to zapłacić. Tego samego dnia kazano spakować się rodzinie i wynosić się z domu. Wsadzono nas do bydlęcych wagonów i deportowano na Sybir. Mamę wcześniej zapytano, czy chce zostać Białorusinką, no bo to obywatelstwo i małe dziecko dałyby możliwość pozostania w Podosiu. Odpowiedź mamy była jednoznaczna: „Jestem Polką, a moje miejsce jest przy mężu”. I tak cała rodzina Samo¬siuków, oprócz zamęczonego później dziadka, którego zostawiono, bo tymczasem jeszcze był potrzebny, znalazła się na syberyjskim zesłaniu.
Wywieziono nas do Kołpaszewa nad Obem, 320 kilometrów na północ od Tomska, w województwie nowosybirskim.
Mama zawsze mówiła, że było to między Omskiem a Tomskiem. Dziś wiemy, że to się nie bardzo zgadza, bo Omsk leży kilkaset kilometrów na południowy zachód od Kołpa¬szewa. Zesłani zostali: Ksenia Samosiuk – moja babcia, jej synowie Antoni – mój ojciec, Mikołaj i Piotr oraz moja mama Nadzieja i ja jako 3-miesięczne niemowlę. Z Podosia jechała jeszcze z nami rodzina Poźniaków: Ewa i jej dwoje dzieci, Wicio i Bronia. Mąż Ewy także pozostał w Podosiu. Jego również zamordowano.
Jak przeżyliśmy tę podróż do miejsca zesłania – nie wiem. Na licznych postojach odbywał się pewnie handel wymienny. Wiadomo, że mama miała utkane przez siebie ręczniki. Z opowiadań mamy wiem, że niekiedy udało się mnie umyć/wykąpać w ciepłej wodzie wyproszonej u maszynisty pociągu. Po wielotygodniowej jeździe i przybyciu na miejsce przeznaczenia umieszczono nas w baraku z pryczami i z żelaznym piecykiem. W pomieszczeniu tym musiało się zmieścić dziewięć osób (my i Poźniakowie). Z opowiadań wiem, że panował głód. Mojego ojca i Mikołaja zmuszano do pracy w cegielni.
Później mój ojciec został przewoźnikiem przez rzekę Ob. Mama i babcia chodziły po łąkach, szukając szczawiu i ziół, aby mieć z czego ugotować zupę, w której czasami znaleźć można było robaki. Mama wtedy nie jadła i bardzo schudła. W piersiach nie miała dostatecznie dużo mleka, dlatego ja także byłam wiecznie głodna. Sytuacja poprawiła się, gdy szefowa kuchni Monika zakochała się w Mikołaju, który mógł mieć wtedy około dwudziestki. Mikołaj był wysokim, przystojnym młodym człowiekiem.
Monika i jej koleżanka Julia także były tu wcześniej zesłane. Nazywałam je później ciocia Mocia i ciocia Jula. One dostarczały nam chyłkiem trochę jedzenia. Ponieważ Ruscy często robili kontrole, to takie smakołyki,
jak niedźwiedzi smalec, w zimie chowano w śniegu.
Kakaja balszaja sabaka
Gdy miałam około dwóch lat, w tych strasznych warunkach przyszła na świat moja siostra Walentyna, której podobno z dziecięcej zazdrości dokuczałam, podszczypując ją. Tam wreszcie również zaczęła docierać skromna pomoc. Gotowano mi więc kaszę na wodzie, którą wypluwałam. Zajadałam się jednak kiszoną kapustą, dostarczaną nielegalnie przez ciocię Mocię. Kiszona kapusta uratowała mi życie, chociaż ponoć połykałam ją w całości, dlatego że szkorbut spowodował, że wszystkie moje ząbki ruszały się i gryźć nie mogłam. Od soku z kapusty miałam wiecznie czerwoną brodę.
Moja urodzona na Syberii siostrzyczka przeżyła tylko pół roku. Była podobno pogodnym, często śmiejącym się dzieckiem, czyli moją odwrotnością. Zmarła z prozaicznych powodów. Nagle zaczęły się jej wyrzynać równocześnie aż cztery ząbki. Dziecko było odwodnione. Nie było lekarzy. Nikt nie mógł stwierdzić, co się stało. Dopiero po jej śmierci stwierdzono, że ratunkiem mogło być przecięcie dziąsła. Tam, gdzie Wala się urodziła, tam też została pochowana.
Jako 3-latka nauczyłam się po rosyjsku wierszyka, aby otrzymać jakąś skromną paczuszkę spod choinki. W większości były tam dzieci rosyjskie, których paczki były o wiele większe.
W 1943 roku mojego ojca Antoniego i stryja Mikołaja siłą wcielono do 1. Dywizji im. Tadeusza Kościuszki w Sielcach. Z opowiadań wiem, że żegnaliśmy ich, stojąc na chybotliwym moście nad Obem. Obie kobiety bardzo płakały i powiewały białymi chusteczkami, a ja zdziwiona patrzyłam na nie, nie wiedząc, o co chodzi. Mama musiała wtedy podjąć bardzo ciężką dla niej pracę – przewoźnika na rzece Ob.
W lipcu 1945 roku, po czterech latach zesłania, z Syberii przetransportowano nas na Kubań, do sowchozu „Elit”, koszechobiel¬ski rejon, natrybowskij sielsowiet, Krasnodar¬skij Kraj. Pamiętam, że później płynęliśmy statkiem, na którym ciągle mnie straszono: „Hyk, mok babien mieszok” (Diabeł i wilk zabiorą cię do worka). Musiałam pewnie stwarzać jakieś kłopoty wychowawcze. Z tej podróży pamiętam też, jak zapytałam mamę: „Czto eto, mama? Smatri, kakaja balszaja sabaka”, pokazując na świnię, którą jako dziecko zobaczyłam pierwszy raz w życiu. To było już na terenach bardziej cywilizowanych. Na Kubaniu chorowałam na malarię. Chinina pomogła mi wrócić do zdrowia.
W kwietniu 1946 roku z Kubania przesiedlono nas wreszcie do Polski”.
***
Kłodzko, Duszniki-Zdrój, Przemków... Kolejnym przystankiem w życiu rodziny była miejscowość Długie pod Szprotawą, gdzie mała Lidka chodziła do szkoły. Tam też, w marcu 1947 roku, dowiedziała się, że ojciec już nigdy do nich nie wróci – nie żyje. Skończyła Liceum Pedagogiczne w Nowej Soli i zdała egzaminy do Studium Nauczycielskiego, gdzie poznała swojego przyszłego męża Karola...