Rozkosz w atomowym pyle
Kto nie grał na komputerze „Fallout”, ten nie wie, że można się świetnie bawić bez alkoholu. Nie chodzi tylko o atawistyczne mordowanie przy użyciu miotaczy, eksplorację złowrogich schronów atomowych, ale przede wszystkim o głód samotnych długich spacerów. A pustynia Wasteland w XXII wieku jest postapokaliptycznie piękna.
Łażę więc i plądruję, biegam, szabruję, znajduję strzelby, monety, pełne i puste butelki Nuka-coli, przy akompaniamencie Cole'a Portera i Billie'ego Holiday'a. Jestem szczęśliwy. Mam swój własny elegancki schron, a tam prywatną rusznikarnię i wielki magazyn, gdzie trzymam domowej roboty bomby. Jestem tego schronu szefem, mam pod sobą 33 dusze i o wszystkim decyduję - kto będzie pracował w kuchni, kto w generatorze, a nawet kto z kim pójdzie do łóżka (czego na ekranie nie widać niestety).
Kojarzenie ocalałych, takie postatomowe rajfurzenie to mój pierwszy obowiązek. Dla dobra ludzkości związki partnerskie nie wchodzą w grę. Gdy przychodzi czas narodzin, oczywiście jeśli matki w międzyczasie nie zje zmutowany kreto-szczur, mam zaszczyt wybrać imię - dajmy na to Krzysia, co go w tzw. realu nie lubię. Jak już go utożsamię, to mogę bezkarnie wysłać np. na misję i z ubolewaniem patrzyć jak zionie ducha bogu winnego. Albo nawet kazać mu pracować w magazynie, bo gdy w moim schronie spada napięcie, to jak myślicie, gdzie się najpierw robi ciemno? Tak! Właśnie w magazynie, tam, gdzie Krzysiu sobie, ze szczurami pilnuje. Taki to ze mnie mały Tadzio-sadysta.