- Pamiętam tę naszą działkę. Ogród warzywny był. Ja na boso, po piasku wysuszonym przez słońce, takim jak mąka drobniutkim. To dopiero przyjemność... - rozmarza się Zdzisław Mogilnicki z Babimostu, który pochodzi z Łucka.
Kochał Boga i służył ludziom - w Krzemieńcu na kościele jest tablica ku czci Witolda Mogilnickiego. Wywodził się z Litwy, tam swoje korzenie ma najprawdopodobniej cały ród - opowiada pan Zdzisław.
- Mój dziadek Antoni Mogilnicki urodził się w 1875 roku. Parę razy zabierałem się, żeby to drzewo genealogiczne utworzyć, ale nie mam czasu. Jak się nasiedzę przy komputerze w pracy, to w domu nie mam już na to siły. Ale my cały czas byliśmy na Wołyniu, tam mieliśmy majątki.
Dziadek Antoni gospodarzył w Boruchowie pod Łuckiem. W roku 1908 na świat przyszedł Michał Mogilnicki, ojciec pana Zdzisława. - Mama Maria Jepifanow urodziła się w 1911 roku w okolicach Kijowa, bo dziadek Józef był w carskiej armii. Pamiętam, jak opowiadała, że rewolucję przetrwali w Kijowie i wrócili na te swoje tereny do Łucka - dodaje pan Zdzisław.
- Mama była krawcową, a ojciec pracował jako majster na cegielni. Powodziło się im na tyle dobrze, że kupili działkę - taką ładną, dużą - w kierunku na Boruchów. Mieli się budować, ojciec już zwoził materiały, ale przyszła wojna.
Zanim jednak dojdziemy do września 1939... Przed wojną rodzina powiększyła się o córeczki Iluminatę (1936) i Bogumiłę (1938). Zdzisio urodził się w roku 1940. - Mieszkaliśmy na przedmieściach Łucka, to była tak zwana Barbaczyzna, takie domki - wspomina pan Zdzisław. - Pamiętam tę naszą działkę, na którą chodziliśmy. Ogród warzywny był. Ja na boso, po piasku wysuszonym przez słońce, takim jak mąka drobniutkim. To dopiero przyjemność...
Chodziliśmy do kościoła w mieście, koło żydowskiego cmentarza, a wracaliśmy przez łąki. Łuck to ciekawy teren. Na tych łąkach dużo czasu spędzaliśmy. I nad rzeczką Sapałajówką, która wpada do Styru.
Wiosną 1944 bawiliśmy się tam i przez nieostrożność wpadłem do tej rzeczki. Siostra mnie uratowała. Niedaleko był też nasyp i tor kolejowy. Jak pociąg jechał, to chłopcy pchali się jak najbliżej, żeby poczuć tę parę. Bardzo ryzykowne i niebezpieczne to było. Starsi koledzy także "wyświetlali filmy". Wyglądało to tak, że jeden trzymał kliszę, a drugi świecił świeczką, żeby jakiś cień padał na białą ścianę. Oczywiście niewiele było widać, ale "filmy wyświetlali"...
Oprócz beztroskich dziecięcych zabaw, były też chwile dramatyczne, pełne grozy, trwogi, niepewności. - Rok 1943 to chyba największa fala mordów. Ukraińcy zapuszczali się pod Łuck. Mieliśmy sąsiadkę Ukrainkę, która parę razy przechowała nas w piwnicy. Pamiętam wtedy słowa mamy "Boże, nie wiadomo, czy ona nas schowała po to, żeby zawołać tu tych rezunów, czy faktycznie chce nas ocalić" - relacjonuje pan Zdzisław. - To jedna dramatyczna noc. A druga to przełom roku 1943 i 1944. Była odwilż, dziadek złapał mnie za rękę i tak ciągnął w tej ślizgawicy. Uciekaliśmy do miasta, bo Ukraińcy aż tam się nie zapuszczali... Przetrwaliśmy rzeź, nikt od nas nie ucierpiał.
Przetrwali również inne wydarzenia wojennej zawieruchy. - Łuck kilkakrotnie przechodził z rąk do rąk. To Niemcy, to Ruskie... Kilka razy front przechodził blisko - mówi pan Zdzisław. - Kiedyś siedzieliśmy w schronie, to znaczy w piwnicy, ale nazywało się ją schronem. To był chyba przełom roku 1943 i 1944, bo bardzo było słychać strzelaninę. Siedzieliśmy i modliliśmy się, żeby przetrwać. Jedni po ukraińsku, drudzy po polsku, jeszcze inni po czesku. Atmosfera niesamowita. Ciemność, szmer modlących się głosów. Strach, nadzieja. W nocy strzały i wybuchy były bardzo blisko. Nad ranem ktoś wyszedł i mówi "Ludzie, już po nas, Ukraińcy idą...". A to nie byli Ukraińcy, tylko Ruscy.
W domu Mogilnickich zwracało się uwagę na polskość, na religię, na wychowanie. - Rodzice uczyli "Kto ty jesteś? Polak mały. Jaki znak twój? Orzeł biały. Gdzie ty mieszkasz? Między swemi. W jakim kraju? W polskiej ziemi" - recytuje pan Zdzisław. - Kiedyś za Niemca poszliśmy do miasta. Nie wiem, po co, ale mama wzięła mnie ze sobą. Gdy przechodziliśmy obok budki niemieckiego strażnika, zacząłem krzyczeć "Jeszcze Polska nie zginęła!". Mama złapała mnie za rękę i w te pędy ruszyliśmy do domu...
Łuck i Kresy to dla pana Zdzisława także niepowtarzalny zapach i smak świąt Bożego Narodzenia.
- Najbardziej pamiętam te ostatnie. Ubogie, bo w czasie wojny - nie ukrywa. - Wołyń to kutia, ale nie było pszenicy, więc mama robiła z makaronu. Nasze danie wigilijne to także pampuszki. Słyszał pan o nich? Gotowało się ziemniaki, mieliło, mieszało z mąką, formowało trapeziki i piekło. Można było je poczosnkować, doskonale smakowały z sosem grzybowym. Mama robiła też sałatkę warzywną.
Ziemniaki, fasola, ogórek kiszony, cebula, czerwone buraczki i olej - lniany albo z lnianki, to taka roślina oleista. A moje ulubione danie to pierogi, z mięsem mama dobre robiła, z płuckami... I jeszcze pamiętam kichłyki, to z żydowskiego. Z mąki pszennej robiło się coś na wzór dzisiejszych drożdżówek. Były mocno pocynamonowane - laski cynamonu tłukło się na grubo w moździerzu - i mocno posypane cukrem.
W roku 1945 Mogilniccy na własne życzenie uciekli do Polski.
- W czerwcu zapakowaliśmy się w pociąg. Wcześniej rodzice szykowali produkty, żeby przetrwać tę podróż. Wyjechaliśmy z Łucka w nieznane - podkreśla pan Zdzisław. - Przez Lublin, Warszawę, Iławę - do Olsztyna. Miasto było dość zniszczone, warunki bardzo ciężkie. Wtedy panował chyba dur brzuszny, objawiało się to biegunkami, ludzie chodzili ze spodniami w ręku. Wiele osób umierało. Wszyscy mówili "Jedźcie na zachód, tam jest mnóstwo wolnych domów". Spakowaliśmy się i ruszyliśmy w drogę. Stanęliśmy w Nowym Tomyślu. W miejscowości Chmielinko osiedlił się stryjeczny brat ojca ze szwagrami, tam objęliśmy gospodarstwo, w którym żyła jeszcze rodzina niemiecka.
Łatwo nie było, ale Mogilniccy musieli sobie radzić. Mieli dziesięć hektarów ziemi, dom, stodołę, oborę, w której zostały dwie krowy (skóra i kości), trzecią dziadek Antoni przywiózł z Boruchowa. - W grudniu szabrownicy wyprowadzili nam te krowy, ukradli też skrzynię ze wszystkimi naczyniami, całą zastawą - opowiada pan Zdzisław. - Wtedy ci "zabugole" poszli na posterunek milicji i powiedzieli "Jeżeli wy nie złapiecie tych złodziei, to złapiemy ich my. Ale wtedy powiesimy na pierwszej gałęzi". Dwa tygodnie później przyjechali i powiedzieli, że w miejscowości pod Pniewami są nasze krowy do odebrania.
- Do jedzenia mieliśmy chleb i ziemniaki. I mleko. Tak żeśmy wegetowali, dopóki nie przyszła wiosna. Bieda, aż piszczy - wspomina pan Zdzisław. - Zaorać, zasiać pomagali szwagrowie. Dopiero około roku 1950 ojciec kupił konia, wtedy było już trochę łatwiej. Ale w 1953 roku zboże już zabierali na tak zwany plan. Kułak Mogilnicki nie oddał, bo nawet tyle nie miał, to kolegium i więzienie. Na wiosnę 1954 ojca zabrali do Grodziska, potem do Rawicza i siedział do 25 lipca.
Siostry były już w szkole średniej, mieszkały w internacie w Nowym Tomyślu. Ja chodziłem do szkoły do Chmielinka, półtora kilometra, i codziennie niosłem 20-litrową bańkę z mlekiem do zlewni, a jak wracałem, to odbierałem. W domu jakiś posiłek i do roboty w polu. I jeszcze pomagałem sześcioletniemu bratu Ryszardowi wygnać krowy na ugory, tam zostawał z psem.
Po maturze pan Zdzisław przez rok pracował w księgowości, po czym wystartował do szkoły lotniczej. Przeszedł badania, zaliczył lotnicze przysposobienie wojskowe, skończył kurs podstawowy na kukuruźnikach, szkołę oficerską w Radomiu i zaczął naukę jako podchorąży. Latał na biesach, potem na limach, egzaminy, promocja i wylądował w Babimoście. Po 30 latach służby, w grudniu 1989 przeszedł na emeryturę. Ale szybko podjął pracę w Zespole Ekonomiczno-Administracyjnym Szkół. Później prowadził kolonie wojskowe, a od roku 2001 kieruje Gminnym Ośrodkiem Zdrowia.