Rano taraban na szyję, dwa kije i mam stukać, bo wokoło wilki...
W kołchozie potrzebują pastucha owiec. Poszliśmy do wioski. Przydzielili mi kwaterę, mam dostać litr mleka, pół kilograma chleba i dwa kilogramy kartofli dziennie - wylicza Tadeusz Rzeszutek. Na Syberii brał każdą robotę.
Barak numer 7, pokój pięć metrów na trzy, ani stołka, ani krzesła, tylko drewniana podłoga i ściany z kloców... Rzeszutkowie, zesłani na Sybir z rodzinnej Kamionki, pierwszą noc w posiołku przespali na gołej podłodze. Rodzice Karol (rocznik 1896) i Julia (1904) z dziećmi Genowefą (1922), Stanisławem (1924), Tadeuszem (1929), Jadwigą (1932) i Leopoldem (1933) trafili tu w marcu 1940.
- Rano mama zrobiła rozpoznanie. Okazało się, że jest płyta kuchenna. Ojciec zdobył deski, sklecił pryczę na całą szerokość pokoju. Za barakiem była koniusznia, przyniósł słomy - wspomina pan Tadeusz. - Zaraz pierwszego dnia przychodzi zastępca komendanta. Taki jakiś fajny facet, przychylny. Daje ojcu zapalić... Ale po krótkim czasie zastępca zniknął. Zaraz powiedzieli, że jutro o 6.00 będzie zbiórka. Okazało się, że to do pracy. Ojciec, mama, siostra, brat - do lasu. Wzięli piły, siekiery. Przydzielili im obręb do wyrębu. Brygady były sześcioosobowe, ale normy nie mogli wyrobić. A jak nie mogli, to niższe wynagrodzenie. A na posiołku są cukierki, ryby mrożone i przede wszystkim chleb.
Na posiołku była też łaźnia, popularna bania - nagrzewało się kamienie, polewało wodą i tworzyła się para. Ale była i chołodnica, czyli miejsce, w którym zamykano na noc tych, którzy spóźnili się do pracy.
Jadwiga zaczęła wracać do zdrowia, ale pojawiła się dezynteria, do szpitala trafiłem ja.
Od 12 lat - do roboty!
- Pod koniec 1940 roku bardzo zachorowała Jadwiga. Zaczęła majaczyć. Mama zgłosiła to do komendanta, a ten kazał wieźć do szpitala - opowiada pan Tadeusz. - Mama to była odważna, przebojowa kobieta. Ukradkiem uciekła do tego szpitala. Miała obraz Matki Boskiej, nad łóżkiem przyczepiła i ciągle się modliła. I z tego znużenia zasnęła na podłodze. Przebudziła się, nie ma łóżeczka, nie ma dziecka... Narobiła krzyku, pielęgniarki myślały, że oszalała. Doszło to do ordynatora Cikuszkina. A Jadwigę przenieśli do izolatki, bo myśleli, że umrze. Dyrektor kazał przenieść ją z powrotem. Po miesiącu modlitw stan się polepszył, wyzdrowiała. Gdy mama wróciła, za samowolne oddalenie się z posiołka miała sąd. Uniewinnił ją! Jadwiga zaczęła wracać do zdrowia, ale pojawiła się dezynteria, do szpitala trafiłem ja. Jakoś z tego wyszedłem, a dużo ludzi zmarło na dezynterię.
Tymczasem w posiołku zesłańcy już oswoili się z nową rzeczywistością, wieczorami nawet podśpiewywali. Młodzi Rosjanie przychodzili grać w piłkę z chłopakami z Polski...
Naszych ojców niemal wszystkich zabrali. Nikt nie wiedział, gdzie oni są. To był dramat!
Dramatyczny zwrot nastąpił w czerwcu 1941, w momencie agresji Niemiec na Związek Radziecki. - Jak napadli, to przyjechał komendant, wszystkim kazał zgłosić się do świetlicy i pokazywał to na mapie. I ciągle mówił, że ZSRR zwycięży - pamięta pan Tadeusz. - Następnego dnia pod komendanturę zajechały ciężarowe samochody. Ludzie wracają z pracy, ale już w eskorcie wojska. I wybierają niektórych. A w baraku rewizja. Jak się zrobiło szaro, wybranych mężczyzn załadowali na ciężarówki i wywieźli. Naszych ojców niemal wszystkich zabrali. Nikt nie wiedział, gdzie oni są. To był dramat!
Później okaże się, że mężczyźni trafili do więzienia pod Moskwą. Tymczasem w posiołku... - Od razu ja też musiałem iść do pracy. Od 12 lat - do roboty! Najpierw do sprzątania zrębów - relacjonuje pan Tadeusz. - Trwało to do jesieni. W tym czasie było dużo jagód, malin, grzybów. To wszystko się zbierało. Oczywiście też pokrzywy, lebiodę. Bo jak wkroczyli Niemcy, to od razu była bieda, kartki na chleb.
- W październiku 1941 wrócił ojciec, już śnieg leżał - dodaje pan Tadeusz. - Ojciec poszedł do pracy do Abrosimowa, chyba ze 20 kilometrów pieszo na stację i dalej ze 30 pociągiem. Zakład produkował sanie dla wojska. Tam dowiedział się o armii Andersa. W kwietniu 1942 ojciec z siostrą dostali się do Kirowa i ruszyli z polskim wojskiem.
Julia Rzeszutkowa została w posiołku ze Stanisławem, Tadeuszem, Jadwigą i Leopoldem. Latem znajdowała czas na zbieranie jagód i gdy tylko nadarzyła się okazja, razem z dziećmi niosła kosze jagód do Nei i tam sprzedawała na stacji kolejowej. Po pięć rubli za szklankę. Tak uzbierała na kozę, która kosztowała 5.000 rubli. - Koza miała na imię Majka, czarna była, bez rogów. Już było troszkę mleczka, ja trawy nakosiłem, było siano, zimą trochę siana się ukradło - uśmiecha się pan Tadeusz.
Czasem trzeba było czekać przez noc, żeby raniutko stanąć w kolejce.
Sioło nazywało się Potrusowo
Posiołek pustoszał, baraki się wyludniały, w 1943 roku Stanisław zgłosił się do wojenkomatu i poszedł na front. Jesienią można było jeszcze sprzedać grzyby i dostać sól czy zapałki, ale zlikwidowano już piekarnię i sklep. - I trzeba było iść dziesięć kilometrów na 49. rozjazd. Ale nie zawsze coś się dostało. Czasem trzeba było czekać przez noc, żeby raniutko stanąć w kolejce. A tam kłótnie, bójki... Pod wieczór udało się nam coś kupić. W nocy wracaliśmy do domu - kiwa głową pan Tadeusz.
W kołchozach nastał czas żniw, brakowało rąk do pracy. - Kolega Gienek Raczkowski mówi: "Chodź, pójdziemy na wioski! Może coś zarobimy". Ale poszliśmy nie w porę, bo zboże już w kupkach. I nikt nas nie wziął. Prosiliśmy po domach o jedzenie. Gienek miał szczęście, coś dostał, a ja nic. I z powrotem 20 kilometrów do posiołka. A tu już noc. Osiem kilometrów przed posiołkiem zobaczyliśmy rząd jodeł i pole ziemniaków. Próbowaliśmy coś tam wykopać, ale kartofle były bardzo mizerne. Na posiołek wróciliśmy wymęczeni, umordowani, w południe - podkreśla pan Tadeusz.
Zima. - Komendant chce, żebyśmy udeptywali śnieg, żeby konie mogły przejechać i przewieźć kloce do spławienia. A tymi końmi powozili chłopcy i dziewczęta po 14-15 lat. Boże, jak się męczyli. To im pomagaliśmy - nie ukrywa pan Tadeusz.
Rano taraban na szyję, dwa kije i mam stukać, bo wokoło wilki.
Wiosna 1945. - Gienek i mama dowiedzieli się, że w kołchozie potrzebują pastucha owiec. Poszliśmy do wioski. Potrzebowali dwóch pastuchów: jednego do owiec kołchozowych - to ja, a drugiego do prywatnych - to Gienek. Sioło nazywało się Potrusowo - zaznacza pan Tadeusz. - Poszedłem z mamą, był 8 maja. Przydzielili mi kwaterę, mam dostać litr mleka, pół kilograma chleba i dwa kilogramy kartofli dziennie. Ale to wszystko babuszka brała, Polinaria. Miała męża, córkę z zięciem i dwa wnuki. Ale nie miałem tam źle, nie krzywdzili mnie. Rano taraban na szyję, dwa kije i mam stukać, bo wokoło wilki. Czasami zaoszczędziłem trochę chleba, to wieczorem leciałem osiem kilometrów do posiołka, żeby zanieść mamie, siostrze i braciom.
16-letni Tadeusz opiekował się 83 owcami. Co dzień skoro świt miał sprawdzać, czy stan stada się zgadza. Ale kto by to wszystko zliczył, gdy wygłodniałe zwierzęta hurmą ruszały na wypas. Przyszła jesień, ludzie zdążyli skosić owies i ułożyć go w kupki, które zasypał śnieg. - Koniec pasienia. Okazało się, że z 83 owiec zostało 53 czy 54. Miało być osiem kilogramów kartofli i pół kilograma mąki od owcy za sezon, a nie chcą mi dać - przyznaje pan Tadeusz. - Ale mama wytargowała, nabraliśmy ziemniaków do worków, mieliśmy sanie, dali konia, woźnicę kobiecinę i zawiozła nas na posiołek.
Gdy Tadeusz wrócił z kołchozu, brat i siostra byli już w internacie. - I mnie też mama wcisnęła, od razu do piątej klasy - z niedowierzaniem kręci głową. - Wychowawca naszej grupy nazywał się Kołogrecki. Na froncie urwało mu nogę, miał protezę, chodził o lasce, w polskim mundurze.
W Brześciu postój, przeładunek do polskich wagonów. Piękna pogoda, słońce świeci, ludzie się wzruszają... Warszawa, postój, dalej Poznań.
Na dworcu leżą trupy
W lutym 1946 rodzina już wiedziała, że wróci do Polski. Narodowość udało się potwierdzić dzięki metryce Tadeusza. - Internat rozwiązują, dają nam ciuchy. Dostałem buty rozmiar 42, czapkę taką okrągłą, płaszczyk. Przed ładowaniem do pociągu zgromadzili nas na placu, w barakach. 10 marca podstawili wagony, w nocy nas ładowali, w Nei. Jedziemy, jako wolni ludzie, do Polski. Pociąg zatrzymuje się w Jarosławiu. Tam nędza z biedą, tyle rannych. Postój i jedziemy przez Wielkie Łuki, gdzieniegdzie dymek z ziemi leci, wszystko zburzone, na dworcu leżą trupy, w mundurach. Rok po wojnie! Z Wielkich Łuk pociąg zasuwał, aż przyjechaliśmy na nasze tereny, Białoruś obecną. Jak pociąg się zatrzymuje, przybiegają ludzie: "Chcecie słoniny? To macie. Ale soli nam dajcie!". W Brześciu postój, przeładunek do polskich wagonów. Piękna pogoda, słońce świeci, ludzie się wzruszają... Warszawa, postój, dalej Poznań. Tam PUR i kierują. Mama zdecydowała się, że jedziemy do Sulęcina.
W grudniu 1947 do rodziny dołączył ojciec.