Rankiem 1940 roku skończył się ich kresowy świat
Marii Szewczyk luty i marzec kojarzą się z dwoma wydarzeniami. Z jednej strony to wywiezienie na Syberię i koniec kresowego życiorysu. Z drugiej, 70 lat temu, przyjechała w Lubuskie szukać przyszłości.
W wykazie osadników wojskowych widnieje szeregowy Michał Ożarowski. Otrzymał ziemię w Annopolu, gminie Szereszów, powiecie prużańskim.
- Tato jako osiemnastolatek walczył pod komendą Piłsudskiego. - opowiada pani Maria Szewczyk z domu Ożarowska. - Pochodził z Wileńszczyzny. Wówczas prowadzono akcję osadnictwa wojskowego i rodzice trafili właśnie do Annopola. Dostali 20 hektarów pola, ale dom, zabudowania musieli wznieść od podstaw.
Podobnie było ze wszystkimi sąsiadami. Siłą rzeczy była to wieś wyłącznie polska. Zresztą wieś to określenie nieco na wyrost. Trochę dziwna była to miejscowość, gdyż gospodarze to byli wojskowi, wszyscy mniej więcej w tym samym wieku. To i żony były rówieśniczkami i dzieciom również nie było trudno znaleźć towarzystwo do zabawy. Domy położone wzdłuż drogi prowadzącej z Przykolesie do Suchopola, działki długie i łąki. Cóż, to Polesie. To i z sąsiadami Poleszukami z dziada, pradziada żadnej zwady nie było. W domu żadnych luksusów, chociaż porządnie, dostatnio. Kuchnia, pokój, sławojka...
W pobliskim Przykolesiu była szkoła. Porządna, do której chodziły dzieciaki z okolicy. Z kolei do kościoła wędrowało się do Szereszowa, odległej o sześć kilometrów stolicy gminy. Do powiatowych Prużan się nie jeździło, bo i po co, wszelkie sprawy można było załatwić właśnie w Szereszowie. Miasteczko z imponującą przeszłością i ulicą Prużańską, stanowiącą element tzw. traktu jagiellońskiego. Znajdowały się tutaj i cerkiew, i kościół katolicki, i synagoga. Jesienią 1939 r. obie świątynie zostały pozbawione wyposażenia. Cenniejsze rzeczy przewieziono do Mińska. Dziś można je obejrzeć w muzeum. Jedna z rzeźb przypisywana jest Witowi Stwoszowi.
Kresowy życiorys pani Marii trwał krótko. Do 17 września 1939 roku. Nie, tą właściwą datą powinien być raczej 10 lutego 1940 roku. Nad ranem, cisza, nagle zaczynają szczekać psy, a po chwili słychać głuchy łomot do drzwi... Pan Michał, który walczył w kampanii wrześniowej, był przekonany, że to po niego.
- Mama wstała i otworzyła drzwi - wspomina pani Maria. - Była w dziewiątym miesiącu ciąży. Natychmiast uderzyła w płacz, wiedziała doskonale, o co chodzi. Ani przez chwilę nie uwierzyliśmy w gładkie słowa enkawudzisty, że chcą nas przesiedlić, aby uchronić przed okropieństwami wojny.
Dostali godzinę na spakowanie, maksimum 30 kg bagażu. Mama pani Marii, w poważnym stanie, nie mogła nic robić. Dzieciaki pakowały dobytek do kufra. Jeden z żołnierzy poradził, aby wzięli dużo ubrań, co tylko się da, gdyż tam, dokąd jadą, wszystko się przyda. Chaos, panika, a w tym samym czasie obcy mężczyzna, nowy gospodarz, karmił ich zwierzęta.
W Annopolu nie było sensu sprawdzać, kogo „biorą”. Brali wszystkich, bo było wiadomo, że to wieś polskich osadników wojskowych, elementu dla władzy radzieckiej wyraźnie niepewnego...
- Niedawno zestawiałam moje przeżycia z filmem „Syberiada polska” - dodaje pani Maria. - Wiele elementów się zgadzało. - Dwa dni czekania w Prużanach na pociąg, później tzw. bydlęcy wagon zamknięty od zewnątrz, cztery rodziny, piec żeliwny w środku i dziura w podłodze w roli toalety. Na przystankach dostawaliśmy tylko gorącą wodę do picia. Tłok, strach i ból...
Mama pani Marii urodziła w miejscowości przesiadkowej, gdzie czekali na rozpoczęcie kolejnego etapu podróży. Do dziś pamięta, jak próbowała uprać zakrwawione szmaty w lodowatej wodzie. Niestety braciszek żył tylko kilka miesięcy, mama nie miała pokarmu... Trafili do miejscowości Kargowina nad Morzem Białym, w archangielskiej „obłasti”. To był stary łagier, w lesie w pobliżu północnej Dwiny. Z „okazji” przyjazdu Polaków eksmitowano stąd więźniów. Kargowina to było 15 baraków, podzielonych na boksy jak w stajni. W centrum budynki władz obozowych, stołówka, kantor, sklep i szopa z trzema dużymi kotłami do gotowania wody. W takich warunkach żyło 105 rodzin. Na szczęście wszyscy się wspierali.
- Miałam 12 lat - opowiada pani Maria. - Jako dzieci pracowaliśmy. Kto pracował, ten dostawał chleb. Starsi harowali przy wyrębie, my przerzucaliśmy szczapy drewna do pływających po rzece parostatków. Pamiętam, kiedyś zamarzła woda wokół moich stóp. Gdy mama źle się czuła i nie poszła do pracy, trafiła za karę do piwnicy. Brat za to samo do więzienia, z którego wydostał się dopiero, zgłaszając się do armii. Zginął na wojnie...
Odwilż nastąpiła po agresji Hitlera na ZSRR, gdy nagle Polacy z elementu wrogiego stali się sojusznikami. Wyjechały z Kargowiny do kołchozu.
- Pracowałyśmy tam z rosyjskimi dziewczętami i nawet dość lubiłyśmy się - dodaje pani Maria. - Przy tym, co przeżyłyśmy pod Archangielskiem, to były niemal wakacje...
Dokumenty związane z wyjazdem do Polski załatwiała pani Maria. Oczywiście nawet przez chwilę nie myślały, aby przyjąć proponowane radzieckie obywatelstwo. Posunęły się nawet do oszustwa, aby pozwolono wyjechać jej koleżance i jej rodzeństwu. Byli sierotami i Sowieci chcieli dzieciaki zatrzymać w kołchozowym raju.
- Do Iłowej trafiliśmy w marcu - kończy pani Maria. - Domy były do wzięcia, ale my zamieszkaliśmy w cztery rodziny. Czuliśmy się bezpieczniej. Mama była chora i ja zaczęłam myszkować, szukając prawdziwego domu dla nas. Pamiętam, że do tego naszego wcisnęłam się przez piwniczne okienko. Później odnalazł nas wracający z frontu tato...
- Akcja osadnictwa trwała od 1920 do 1923 roku. Z 99 153 podań tylko 7 345 zostało rozpatrzonych pozytywnie; żołnierze i ochotnicy otrzymali w sumie 1331,46 kmkw. Blisko 80 proc. rodzin osadników zostało objętych deportacją po zagarnięciu Kresów wschodnich Polski przez ZSRR po 17 września 1939 roku.