- 19 marca 1940 przyszło NKWD i aresztowało tatę. Gdy wychodził, pochylił się nad łóżeczkiem i ucałował mnie - mówi Janusz Mróz z Zielonej Góry, który dzieciństwo spędził w Równem. Historia o odnalezieniu ojca jest nieprawdopodobna.
Józef Mróz, ojciec pana Janusza, pochodził z Żytynia na Polesiu. Był wnukiem Stanisława, powstańca styczniowego. Przeniósł się do Równego, gdzie dostał pracę na stanowisku sekretarza sądu rejonowego. Mama Maria z Kucharskich była absolwentką słynnego Liceum Krzemienieckiego. W Równem uczyła polskiego, rosyjskiego, francuskiego, ukraińskiego...
- Pobrali się w 1932 roku, na Świętej Anny - opowiada pan Janusz. - W 1934 urodziła się moja siostra Barbara. W sumie w metryce ma Jadwiga Maria, ale tata nie akceptował tych imion i wciąż mówił Basia. Jak wyszła za mąż, zmieniła nazwisko i imię. W 1936 urodziłem się ja.
W pamięci pana Janusza utkwiły dwa obrazki z wczesnego dzieciństwa. - Jak idę z tatą przez Grabnik, to taki park w Równem. Tata szedł do centrum, trzymał mnie za rękę, a ja tak za nim dreptałem... - uśmiecha się mój rozmówca. - I dom. Ciemny przedpokój, drewniany wieszak z kręconymi piórkami na górze. Na stoliku radio, a w fotelu tata czyta gazetę.
Józef Mróz był też działaczem harcerstwa, zastępcą komendanta Chorągwi Wołyńskiej. Z tego powodu w czasie II wojny światowej został aresztowany. - 19 marca 1940, na jego imieniny, przyszło NKWD - wspomina pan Janusz. - Obudziłem się i zobaczyłem ludzi w mundurach. Gdy tato wychodził, pochylił się nad łóżeczkiem i ucałował mnie...
Maria Mróz została sama z dwojgiem małych dzieci i swoją matką Karoliną Kucharską. - Mama cały czas pracowała. Dostała skierowanie do szkoły wiejskiej w miejscowości Obarów, sześć kilometrów od Równego w stronę Łucka, na lewo od szosy - z chirurgiczną precyzją tłumaczy pan Janusz. - To była wieś zamieszkała przez Ukraińców. Przeprowadziliśmy się tam. Nasze pierwsze mieszkanie to pokój i kuchnia - połowa chaty, którą zajmował pop z żoną, niedaleko cerkwi. Po kilku miesiącach przenieśliśmy się do innego domu. Mieliśmy duży pokój i dużą kuchnię w drewnianym budynku na krawędzi wzgórza - pan Janusz wyjmuje współczesne zdjęcie innego domu, który stoi w tym miejscu i szczegółowo opisuje: - Tu był ganeczek, z tej strony schodki i dookoła biegła galeryjka. W sumie mieszkały tu trzy rodziny, w tym kierownik ukraińskiej szkoły.
Babcia Karolina była osobą bardzo energiczną, żyła w komitywie z sąsiadami. Mamę Marię, szanowaną nauczycielkę, też wszyscy znali. I pewnie dlatego jeden z Ukraińców ostrzegał rodzinę, gdy zaczęły się prześladowania i mordy banderowców. - Wtedy jak się ściemniło, mama mnie i siostrę chyłkiem sprowadzała wzdłuż żywopłotu, do domu tego Ukraińca, i tam kładliśmy się na piecu razem z innymi dziećmi - relacjonuje pan Janusz. - Mama wracała do domu. A babcia miała swój fotel w zagonie kukurydzy w ogrodzie poniżej skarpy i tam całą noc siedziała. Mówiła, że gdyby mamie coś się stało, to ktoś musi zaopiekować się dziećmi.
W tym zagonie jedną noc spędziła kiedyś cała rodzina. Mały Janusz zasnął, ale siostra Basia czuwała. Później opowiadała, że widziała tylko nogi Ukraińców, którzy szli górą, i słyszała słowa "Laszki uszły". A banderowcy byli bezwzględni. - Którejś nocy w bestialski sposób wymordowali dwie rodziny ukraińskie. Piłą cięli w poprzek za to, że ich syn nie przyłączył się do band - dodaje pan Janusz.
Po nocy spędzonej w kukurydzy znajomy Ukrainiec zapakował Mrozów na furmankę i wrócili do Równego, bo w mieście było bezpieczniej. - Nasz dom stał przy ulicy. Pamiętam straszny łomot. Mama z babcią przez szparę w firance wyglądały, co się dzieje. A to sunęły ciężarówki kryte plandeką, którymi Niemcy wywozili Żydów. Z tyłu zawsze siedziało dwóch żołnierzy w hełmach, z karabinami - wspomina pan Janusz.
W Równem rodzina jeszcze raz się przeprowadziła. Pan Janusz z kieszeni koszuli wyjmuje ołówek i szkicuje plan: - Tu ulica Browarna, tu ślepy zaułek. I nasz dom. Wejście, kuchnia i dwa pokoje. Tu schron, tu ogródek. W tym domu zastało nas wyzwolenie Równego 2 lutego 1944. Poszliśmy do kościoła, po drodze mijaliśmy wiadukt. Pod nim na trawie leżały ciała czterech żołnierzy niemieckich. Chcieli wysadzić ten wiadukt, ale Rosjanie ich zastrzelili i nie pozwolili sprzątnąć ciał. Kościół został zbombardowany tak, że jeden pocisk artyleryjski wpadł przez dach. Było sporo gruzu, figurka Pana Jezusa leżała. Akurat w momencie, gdy kobiety ją podnosiły, organista wypróbował organy, rozległ się głośny, donośny dźwięk.
Kilka miesięcy po wyzwoleniu rodzina przeniosła się do Białokrynicy, gdzie mieszkała siostra mamy Filipina Zielińska z mężem zatrudnionym w Szkole Rolniczej, dwoma synami i córką. - Tam mieszkaliśmy od wiosny do jesieni. Wiem, że wtedy groszek zielony już dojrzewał, bo niedaleko były poletka doświadczalne - zauważa pan Janusz.
Ale z Białokrynicy wkrótce też trzeba było uciekać przed Ukraińcami. Wujek zapakował wszystkich na ZIS5 i ruszyli do Krzemieńca. Tam zamieszkali w domku jednorodzinnym na zboczu Góry Krzyżowej. Tam ośmioletni Janusz poszedł do szkoły, od razu do drugiej klasy. - Po drodze do szkoły mijało się Liceum Krzemienieckie. Tam było muzeum, w amfiladzie sale wystawowe. Dla dzieci wstęp był wolny, więc czasami skracało się drogę i oglądało eksponaty - znów mam przed sobą naszkicowany plan, tym razem słynnego liceum.
Rok 1945. Repatriacja. - Załadowano nas i jeszcze jedną rodzinę na ZIS5, i na stację kolejową do Dubna.
Po drodze trzeba było przejechać przez rzekę, w bród. A tam robili zasadzki na Polaków. Musieliśmy być cicho. Samochód szczęśliwie przejechał. W Dubnie czekaliśmy tydzień, aż podstawią pociąg. W towarowym wagonie na połowie my i rodzina wujka, na środku piecyk. Jechaliśmy tydzień. Pociąg zatrzymywał się w polu. Jak niedaleko były zabudowania, to babcia skombinowała mleko. W Zamościu staliśmy dłużej. To był Wielki Czwartek, poszliśmy do kościoła - relacjonuje pan Janusz. - Rawa Ruska, Warszawa... Przejeżdżaliśmy przez stolicę: ruiny, przewrócone tramwaje na barykadach, morze gruzu. Poznań Kobyle Pole, postaliśmy dobę i cofnięto nas do Wrześni. Tu już czekały furmanki z okolicznych wsi. Wujek dostał poniemieckie gospodarstwo w Biechowie, ze sprzętem, z inwentarzem. Mama zaczęła pracować w szkole.
We Wrześni był obóz jeńców francuskich, którzy już szykowali się do wyjazdu do swojej ojczyzny. Dwóch pojawiło się w Biechowie i chciało sprzedać damskie czółenka. Trafili do Marii Mróz. - Mama te czółenka kupiła i poprosiła, żeby po powrocie do Francji zgłosili w Czerwonym Krzyżu, że szukamy Józefa Mroza, nasz adres taki i taki. Wujek zaopatrzył ich na drogę.
I tu historia nieprawdopodobna. Któregoś dnia do Biechowa przychodzi telegram: "Jestem cały i zdrowy. List w drodze. Ziutek". Rodzina odnalazła męża i ojca! - Zaczęła się korespondencja. Tato opisywał swoje losy, przysyłał paczki - czekoladę, bieliznę. A mamie perfumy Coty, ale tak zapakował, że się stłukły, to chyba przez rok wszystko w komodzie nasiąkało tym zapachem - opowiada pan Janusz.
Józef Mróz po aresztowaniu przez NKWD był więziony w Równem, później w Starobielsku, wreszcie został wywieziony za koło podbiegunowe do łagru pod Workutę. Dzięki generałowi Sikorskiemu dostał się do Armii Andersa. Szedł szlakiem przez Palestynę, południową Afrykę. Na statku Laconia został storpedowany na Atlantyku i po pięciu dniach spędzonych w szalupie uratowany przez okręt Gloire z rządu Vichy. Dostał się do Casablanki, trafił na pustynię, a w końcu do Anglii do dywizji generała Maczka. Brał udział w inwazji na Normandię, w wyzwoleniu Belgii i Holandii, w okupacji Niemiec. W grudniu 1947 wrócił do rodziny, z którą żegnał się w marcu 1940. W roku 1949 urodziło się trzecie dziecko Marii i Józefa Mrozów - Lech.