Przychodzili do nas Hitler i Stalin
W moim rodzinnym domu, dawno dawno temu, nikt z okazji Święta Zmarłych świeczek w dynie nie pakował. I nikt też nie przebierał się za upiory oraz nie biegał od mieszkania do mieszkania z „cukierek albo psikus” na ustach.
Co tu kryć - wywołującego dzisiaj tyle emocji słowa „halloween” po prostu nie znaliśmy. Mieliśmy za to nasze, polskie zabawy. W moim domu wywoływało się duchy. Przygotowywaliśmy specjalną, wielką planszę. Znajdowały się na niej wszystkie litery alfabetu oraz słowa „tak” i „nie”. Do tego niezbędny był talerz. Przewracało się go spodem do góry i rysowało na nim strzałkę.
Wszystko to działo się przy zasłoniętych szczelnie oknach, wyłączonym świetle i świeczce. Uczestnicy seansu kładli palce na talerzu. Obowiązkowo musiały się one łączyć. „Duchu, jesteś?” - pytał ktoś tubalnym głosem. Talerzyk zaczynał wykonywać różne ruchu. Ustawiał się strzałką na poszczególne litery. Do dzisiaj nie wiem dlaczego, ale przychodziły do nas duchy na przykład Hitlera czy Stalina.
Raz przyszedł zmarły niedawno dziadek i zapowiedział, że w nocy pojawi się ponownie. Przerażona dzieciarnia miała już spanie z głowy. Ciekawe, że nikt, nawet po latach, nie przyznał się do ciągania talerzyka. Szkoda w sumie, iż nie notowałem tego, co Hitler i Stalin mieli do powiedzenia.