Przy pańskim stole
W porządnym dworze podawano do kilku stołów. Szary koniec kontentował się gorszymi trunkami. Łyżkę zastępował chleb.
W dawnej Polsce o pozycji człowieka decydowało także miejsce przy odpowiednim stole, a stoły różniły się i zastawą, i tym, co na niej podawano, czyli jadłem oraz napitkiem.
We dworach, nie licząc stołu państwa i stołu dzieci, był jeszcze tak zwany drugi stół, czasami trzeci. Służba bardzo rygorystycznie przestrzegała należnych im przywilejów, na przykład panna służąca, garderobiana lub kamerdyner domagali się na śniadanie kawy, albowiem napój ten wyraźnie odróżniał ich od niższej służby, której przysługiwała zupa. Podobnie było z pieczystym, które stanowiło obiadowy przywilej bliższych państwu służących, reszta musiała kontentować się sztuką mięsa.
Lucyna Ćwierczakiewiczowa w wydanym w 1885 roku dziełku „Podarunek ślubny. Kurs gospodarstwa miejskiego i wiejskiego dla kobiet” radziła, aby na drugi stół mięso trafiało pięć razy w tygodniu, na trzeci - trzy. Niekiedy proponowane przez nią różnice były bardzo subtelne, na przykład oba stoły, drugi i trzeci, miały otrzymać na obiad barszcz i groch, przy czym drugi stół mógł zajadać barszcz z mięsem, podczas gdy trzeci musiał zadowolić się barszczem z wędliną lub tajemniczymi „skórkami”, prawdopodobnie od słoniny.
Stołów w rzeczywistości było o wiele więcej - bo i „marszałkowskie”, i „kucharskie”, i „lokajskie”, przy czym przynależność do określonego stołu nie zawsze oznaczała, że domownicy danej kategorii jadali razem i jednocześnie. Po prostu stół wyznaczał tylko pozycję w dworskiej hierarchii.
Jednak nawet przy głównym stole bywały lepsze i gorsze miejsca. „Szary koniec” był rzeczywiście szary, bo to popularne do dzisiaj powiedzonko wcale nie jest przenośnią. Po prostu koniec stołu, a więc miejsce, przy którym zasiadali mniej dostojni goście, przykrywało szarawe domowe płótno, podczas gdy jego góra pyszniła się bielą adamaszku. Koniec stołu dyskryminowany był też kulinarnie, nie trafiały tam najprzedniejsze potrawy, a i napitki podawano podlejsze, zamiast wina - miód lub zgoła piwo.
Dzięki Jędrzejowi Kitowiczowi wiele wiemy o ucztach w saskich czasach:
Panowie - tak w domach, jak na publicznych miejscach przebywając - kochali się w wielkich stołach, dawali sobie na publice nawzajem obiady i wieczerze; do tych zapraszali przyjaciół, obywatelów, wojskowych i sędziackich, w domach zjeżdżali się do nich pobliżsi sąsiedzi; rzadki był dzień bez gościa; częste biesiady z tańcami i pijatyką. W całym kraju pędzono życie na wesołości i lusztykach, wyjąwszy małą garstkę skromnych w napoju. Stoły zastawiano wielkimi misami, które u wielkich panów były srebrne, u mniejszych - oprócz wazów i serwisów - cynowe, talerze także - podług pana - srebrne albo cynowe.
Blichtr wielkich przyjęć skrywał drobnoszlachecką biedę, tak jak kontusz krył dziurawą, nieświeżą bieliznę. Wielu biesiadników nie miało noża, widelca i łyżki, a ponieważ nawet na wielkich przyjęciach często nie podawano tych przyborów, każdy radził sobie jak mógł:
Jeżeli zaś który nie zastał u stołu łyżki gospodarskiej, i swojej nie miał, pożyczał jeden od drugiego, skoro ten, rzadkie zjadłszy, do gęstego się brał, albo zrobił sobie łyżkę z skórki chlebowej, zatknąwszy ją na nóż, co nie było poczytane za żadne prostactwo w wieku, wykwintnością francuską nie bardzo jeszcze zarażonym czyli też nie wypolerowanym.
Kitowicz nie szczędzi dość obrzydliwych szczegółów; zachowanie się przy stole ówczesnych biesiadników może odebrać apetyt nawet bywalcom dzisiejszych garkuchni, co wcale nie oznacza, że uczty w tamtych czasach nie były przedsięwzięciami imponującymi rozmachem i bogactwem.