Przed wyjazdem na zachód Dźwinogród i cała okolica żyły w niewyobrażalnym strachu
- Na podwórku kupa gnoju, a w niej coś się rusza... Kobieta leży zamordowana, piersi obcięte. A za nią dziecko, całe we krwi, ale żyje! Ja to mam cały czas przed oczami... - mówi Józef Świerszko z Koźli, który pochodzi z Dźwinogrodu.
Pan Józef pojawia się w naszej redakcji osobiście. - Tak czytam w gazecie o tych Kresach, czytam, i też chciałbym coś opowiedzieć. Województwo Tarnopol, powiat Buczacz, miejscowość Dźwinogród. Można? - pyta nieśmiało.
- Nie tyle można, ile trzeba - zachęcam. - Rubryka "Wasze Kresy" jest właśnie po to, żeby takie historie ocalić od zapomnienia.
Kilka dni później spotykamy się w domu pana Józefa w Koźli, położonym nieco na uboczu, nie przy samej szosie przecinającej tę niewielką, ale mającą swój urok miejscowość w gminie Świdnica. Gospodarz stoi przy furtce i stanowczym głosem ucisza ujadające na podwórzu psiaki. Na stole w kuchni już czekają przygotowane zawczasu zdjęcia. Jednej chaty, drugiej chaty, kościółka...
Jest też fotografia wykonana w Boże Narodzenie - podłoga w świątyni wysłana sianem albo słomą, w tle pięknie, z rozmachem udekorowane drzewka, a przy nakrytym śnieżnobiało ołtarzu ksiądz w asyście mieszkańców.
- Na Kresach byliśmy z dziada pradziada - zaczyna pan Józef. - Dziadek Tomasz robił drewniane wiadra, beczki, wanienki, koszyki... Taki był bednarz, można powiedzieć. Babci Marii nie pamiętam, bo szybko zmarła. Z kolei dziadkowie Jan i Barbara Zapotoczni mieli gospodarstwo, on był pszczelarzem.
Mikołaj Świerszko (rocznik 1896) i Anastazja Zapotoczna (1898), rodzice pana Józefa, pobrali się po I wojnie światowej. Mieli siedmioro dzieci: Marię (1922), Anielę (1927), Józefa (1929), Stanisławę (1932), Rozalię (1935), Jana (1937) i Bolesława (1939).
- Mieszkaliśmy z dziadkiem Tomaszem, gospodarzyliśmy na dwóch hektarach. Konie, krowy, świnie, owce, kury, gęsi... Wszystko się trzymało, jak na gospodarce - wylicza pan Józef. - Do szkoły się chodziło, do kościoła, krowy się pasło, gęsi się pasło, w domu pomagało, przy wykopkach. Starsze dzieci zajmowały się młodszymi. Ojciec, dziadek czy najstarsza siostra chodzili żąć sierpami. Jechało się do młyna. My mieliśmy też swoje żarna, tu je przywiozłem, do Koźli, i mam do dzisiaj, mogę nawet pokazać - widzę błysk w oku mojego rozmówcy.
Dźwinogród miał przeszło 300 numerów, w tym ponad 70 Ukraińców i trzy Żydów, co to skupowali i wozili przeróżne towary, prowadzili też karczmę, w której urządzało się zabawy. Oprócz szkoły i kościoła, była remiza, świetlica wiejska ze sklepem i salą do zebrań, cerkiew.
Była jakaś zaraza, cholera chyba, to chowali ludzi daleko od wioski.
- Duża rzeka Strypa przepływała obok naszej wioski. Tam pasło się krowy i kąpało się przez całe lato. Na tej rzece wstrzymała się I wojna światowa, II tak samo, na cztery miesiące - wspomina pan Józef. - Krzyży przydrożnych dużo było. A na naszym polu ogromna mogiła po I wojnie światowej. Była jakaś zaraza, cholera chyba, to chowali ludzi daleko od wioski.
- Nie, nie byliśmy bogaci. Bogato było tam, gdzie 15 mórg - stwierdza pan Józef i spieszy z wyjaśnieniem, że morga to około 0,6 hektara. Ale też wielkiej biedy Świerszkowie nie cierpieli, zawsze mieli co do garnka włożyć.
- Niedziela to przeważnie pierogi z ziemniakami z serem. Później sos - mąkę się podsmażało na brązowo, kiełbasy się dokroiło, i to do pierogów. Potem manna. A na wieczór kolacja. Wszyscy musieli być razem, jadło się z jednej miski, łyżkę każdy miał swoją, ale drewnianą. Ziemniaki były musowo, i ogórki albo buraki, barszcz albo kapusta, i tak na zmianę. Jak ktoś spóźnił się na kolację, to potem nie miał już co szukać jedzenia, głodny kładł się spać.
Wiosna 1940. Z zachodu Niemcy, ze wschodu Ruscy.
W każdej kresowej opowieści grubą kreską dzielącą życie ludzi na "przed" i "po" jest wrzesień 1939. - Już prędzej się mówiło, że wojna będzie, wojna - pan Józef nie bez kozery powtarza to słowo. - Wiosna 1940. Z zachodu Niemcy, ze wschodu Ruscy. Ruscy zabierali zboże, co kto miał, a chłopów młodych wzięli do wojska. Kuzyn Mieczysław Kulas został zabrany. Później, jak zawiązała się armia generała Andersa, tak wojował przez cały czas, aż w końcu wylądował w Anglii.
Szczęściem z domu Świerszków na front nikt nie poszedł. Synowie byli zbyt młodzi, ojciec za stary. - Powoli już zaczęło się mówić, że Niemcy ruszą na Rosję. I w 1941 roku ruszyli. Zostaliśmy pod Niemcami. Front przechodził przez naszą wieś, przez Buczacz - relacjonuje pan Józef. - Ruscy zabierali ludzi na Sybir, a Niemcy prowadzili nas do obozu, jak bydło.
Ale oni tak bardzo nie pilnowali, tylko z przodu i z tyłu szli żołnierze. Jak ktoś był w środku kolumny, to miał szansę uciec. I nam się udało. Skręciliśmy w bok i poszliśmy dziesięć kilometrów, wieś nazywała się Barysz, 1.600 numerów. Tam my kwaterowali cztery miesiące, od kwietnia do sierpnia.
Tato mówi: "Bierz szpadel, ale też karabin"
- I powiedz pan, czy pan słyszał, żeby cztery miesiące ktoś przeżył bez niczego? - pyta mnie pan Józef, ale nie oczekuje odpowiedzi. - Tylko że to lato było, to coś w lesie się znalazło. Chodziliśmy z siostrami po proszonym. Mieliśmy kozę, to się doiło, lebiody narwało i w tym mleku gotowało...
Do rodzinnego Dźwinogrodu wrócili w sierpniu 1944. - Jeszcze żeśmy zaorali pole, zasiali. A wcześniej żeśmy pozbierali trupy Ruskich. Tato mówi: "Bierz szpadel, ale też karabin", bo to banderowcy już działali - nie ukrywa pan Józef i zaczyna kolejną historię, która w wielu ludziach z Kresów do dziś tkwi jak zadra.
W naszej wiosce zamordowali dwóch mężczyzn: Kazimierza Kulasa i Mikołaja Sawickiego
Opowiada o zwłokach mężczyzny, które płynęły rzeką i zatrzymały się na grobli. O uciekającym do Buczacza małżeństwie nauczycieli, zamordowanym na skraju lasu. Ale też o cudownym ocaleniu 43 mężczyzn z Dźwinogrodu, których Ukraińcy przetrzymywali w piwnicy. Uratowali ich Niemcy, bo od księdza dowiedzieli się, co się święci. - Jak ja później zdobył automat, to ja stał na warcie, bo co dziesiąty dom to była warta, od tych Ukraińców tak się pilnowało. W naszej wiosce zamordowali dwóch mężczyzn: Kazimierza Kulasa i Mikołaja Sawickiego - pamięta pan Józef.
Tylko dwóch - można powiedzieć, bo we wspomnianym Baryszu w 1944 roku Ukraińcy urządzili rzeź. - Wymordowali i spalili całą ulicę, 200 numerów, sami Polacy. Później kopało się grób, ciała zbierało i układało jedno obok drugiego - opisuje pan Józef.
Na podwórku kupa gnoju, a w niej coś się rusza... Kobieta leży zamordowana, piersi obcięte.
- Tam mieszkała moja siostra Maria. Ojciec mówi: "Idź, zobacz, czy żyją". Poszedłem tam, gdzieśmy kiedyś kwaterowali. Rodzinie siostry nic się nie stało, ale kobieta zaprowadziła mnie trzy domy dalej. Na podwórku kupa gnoju, a w niej coś się rusza... Kobieta leży zamordowana, piersi obcięte. A za nią dziecko, całe we krwi, ale żyje, przeżyło. I wie pan co? Tutaj się z nim spotkałem, mieszkał w okolicach Babimostu. On wspominał, co mu opowiadali, że leżał w kupie gnoju, cały we krwi. A ja wtedy na to: "Ja tam był, widział cię". Ja to mam cały czas przed oczami...
Pan Józef nie ukrywa, że przez rok przed wyjazdem na zachód Dźwinogród i cała okolica żyły w niewyobrażalnym strachu przed banderowcami. - Już nie było spania ani nic. A później to tylko na pociąg się czekało - w głosie mężczyzny słychać wyraźne napięcie, choć od tamtych dni minęło prawie 70 lat. - Myśmy wyjechali w listopadzie 1945. Wagony gołe. Trzeba było kołki, druty, łańcuchy, sznury, żeby to powiązać, zapakować. Maszynista stawał na polu: "Dawajcie wódki!", napił się, jechaliśmy dalej.
Pociąg bardzo długi, dwie lokomotywy, jedna z przodu, druga z tyłu. W Oświęcimiu przeładunek. I tak się jechało, pięć tygodni. Zajechaliśmy aż do Krzystkowic koło Nowogrodu Bobrzańskiego. Ogłosili, żeby chodzić po wioskach i zajmować. 18 grudnia my byli w Koźli, razem 18 rodzin z Dźwinogrodu. A w sumie ludzie z naszej miejscowości zajęli domy w 20 wioskach.
Początki pobytu na ziemiach odzyskanych pan Józef wspomina niemalże z łezką w oku. Z sentymentem opowiada o darach z UNRRA. - Z Ameryki przywozili, dawali wszystkiego. I czekolada była nawet, ubrania - z uznaniem kiwa głową. - A śledzie jakie! Takim śledziem to się kilku najadło! A rodzinny Dźwinogród? - Byłem tam dwa razy, jeździłem. Tam już pod słomą mieszkania nie ma, wszystko murowane. I cegielnia jest - kończy pan Józef.