Pourywana historia zaczyna się łączyć w jedną całość
Gdyby nie „Gazeta Lubuska”, do niecodziennego spotkania nigdy by nie doszło.Gdyby Regina Maksymowicz nie była wierną Czytelniczką i Prenumeratorką... Gdyby Tomasz Nesterowicz nie napisał listu do redakcji...
Przecież ja znałam jego ciocię i wujka! Ich, podobnie jak moje, pokrętne losy - pomyślała Regina Maksymowicz z Zielonej Góry, przewracając stronę naszej gazety.
- Niewiele chcieli mówić o wywózce, śmierci syna, Kazachstanie - przyznaje Tomasz Nesterowicz. - Przed wojną ich małżeństwo to był mezalians. On szlachcic z pochodzenia, z rodu Rzeczyc, herbu Janina. Ona z chłopskiej rodziny. Najbliżsi odwrócili się od nich.
- Ona była bardzo ładną kobietą, więc się jemu wcale nie dziwię - podkreśla pani Regina.
- Jak oglądałem zdjęcia cioci z czasów jej młodości, to też się nie dziwiłem - przytakuje pan Tomasz i dodaje, że po wojnie w Polsce szlacheckie pochodzenie wujka też było problemem.
Białe i czerwone róże
- Przeczytałam w gazecie to, co pan Tomasz napisał na temat dyskusji wokół pomnika Bohaterów w Zielonej Górze (niektóre środowiska domagają się jego przebudowy, a nawet wyburzenia - przyp. red.) - mówi pani Regina.
Pan Tomasz przyszedł na spotkanie z bukietem białych i czerwonych róż. Z nadzieją odkrycia tego, co nieznane. Wszak na tym świecie przeżył 45 lat, a pani Regina dwa razy więcej.
- Napisałem, bo na przykładzie losów własnej rodziny wiem, że historia nie jest biało-czarna. A my ją teraz chcemy tak pojmować - stwierdza pan Tomasz. - W mojej rodzinie miałem żołnierzy Andersa, Berlinga, babcia i ciocia były Platerówkami... Po wojnie w jednym domu słuchało się Wolnej Europy, w innym przeciwnie.
Wspomniał o cioci Marii i wujku Piotrze. Dziś już nie żyją. Żałuje, że nie chcieli dużo mówić o swojej przeszłości. Dla kolejnych pokoleń to ważne.
- Wysłałam list do "Gazety Lubuskiej", że moim marzeniem byłoby spotkać się z panem Tomaszem. No i dziś rozmawiamy - zaznacza pani Regina.
Pan Tomasz przyszedł na spotkanie z bukietem białych i czerwonych róż. Z nadzieją odkrycia tego, co nieznane. Wszak na tym świecie przeżył 45 lat, a pani Regina dwa razy więcej. Rodzice dali mu na chrzcie imię Tomasz nieprzypadkowo. Tak miał na imię syn cioci i wujka. Nie wytrzymał wywózki na Sybir. Podobnie jak jego babcia, mama wujka Piotra. - O tym dowiedziałem się dopiero niedawno - przyznaje pan Tomasz. - Później nie mogli mieć dzieci. Żar pustyni, wędrówka z armią Andersa nie pozostały obojętne dla zdrowia wujka.
My zaryglowani, bliscy obłędu, oczekiwaliśmy najgorszego. Na postojach dostawaliśmy jedynie kipitok - gorącą wodę
Uciekać nie ma gdzie
Pani Regina dobrze pamięta ten dzień. Głośne ujadanie psa. Łomot do drzwi. Okrzyki po rosyjsku: Otwierać! Żołnierze NKWD przewracają mieszkanie do góry nogami. Pytają, czy jest ktoś jeszcze w domu. Każą zabrać tylko odzież, trochę żywności. W głowie kołaczą się pytania: Dokąd? Dlaczego? Odpowiedzi brak. - Mama cała się trzęsła, płakała. A my razem z nią - wspomina dziś pani Regina. - Kiedy jeden z Rosjan wyszedł z domu, drugi powiedział do nas: - Zabierzcie ze sobą tylko ciepłe rzeczy. I siekier, i piłę.
Potem były wagony towarowe. Brud, smród, ścisk... W czasie nalotu zatrzymano transport w szczerym polu. Żołnierze uciekli, kryjąc się w rowach. - My zaryglowani, bliscy obłędu, oczekiwaliśmy najgorszego. Na postojach dostawaliśmy jedynie kipitok - gorącą wodę - opowiada pani Regina. - Dojeżdżamy do Uralu, dalej do Nowosybirska, skąd parachodem (barką) po rzece Ob i w końcu osada... Barak. Nocą dokuczały pluskwy, w dzień - muszki. Już w lipcu było chłodno. Zabrano pierścionki, obrączki, zegarki. Miejsce pracy? Tajga. I spływ drewna. Zostaniecie tu 20 lat - usłyszeli. - Uciekać nie ma sensu. Bo tajga niebezpieczna, niedźwiedzie, bagna...
A do najbliższej stacji kolejowej, czyli Omska - ponad 800 km.
W kołchozie uprawiano pszenicę, kukurydzę, buraki cukrowe... W stepie zbieraliśmy nawóz, z utartą słomą się to mieszało. I na ściany.
Bawełna i kiziaki na zimę
Wolność przyniosła umowa zawarta przez generała Sikorskiego z rządem radzieckim. Jest lżejsza praca. I szansa dla dzieci na polską szkołę. - Wyjeżdżamy z Syberii, śnieg pada wielkimi płatami. My w najgrubszych rzeczach, jakie mamy - wspomina pani Regina. - Barką płyniemy do Nowosybirska. Na przystani widzimy ludzi umierających z głodu...
Dalej towarowymi wagonami do Uzbekistanu. W Bucharze zostawiamy kolejne groby polskich dzieci, które nie wytrzymują trudów podróży. Czy ktoś kiedyś zapali znicze na ich mogiłach?
Pani Regina zbierała bawełnę. I obserwowała piękne Uzbejki z długimi warkoczami, w kolorowych strojach, i panów przesiadujących (tylko w kucki) w herbaciarniach.
Kolejny przystanek - Kazachstan, kołchoz Czajkuru. Do Dżambułu 9 km. Upał.
- W kołchozie uprawiano pszenicę, kukurydzę, buraki cukrowe... W stepie zbieraliśmy nawóz, z utartą słomą się to mieszało. I na ściany. A zimą te tzw. kiziaki wykorzystywano do gotowania posiłków - opowiada pani Regina. - Tu wreszcie mamy okazję zobaczyć pomidora, ogórka. W Dżambule była polska delegatura. Przychodziły paczki z UNRRY. Puszki z kaszanką! Zwykle jadło się tylko zacierki z mąki i placki z buraków.
Dzięki pomocy kazachskiej gospodyni pani Regina została księgową w rosyjskiej szkole. Potem był kurs. I polska szkoła. - Uczyłam najmłodsze klasy, w mojej większość stanowili Żydzi - dodaje.
Z czasem została też mężem zaufania. Opiekowała się rodakami, w tym ciocią pana Tomasza. - Marysia była niewysoka, miała ciemne oczy, śniadą buzię. Mieszkała w sąsiednim kołchozie. Trochę nieufna, zamknięta w sobie - przypomina sobie pani Regina. - Wiedziałam tylko, że jej mąż, tak jak mój brat, poszedł z Andersem...
Anders wyszedł, one zostały Platerówkami
Rodziny wojskowe, do których ciocia pana Tomasza się zaliczała, otrzymują pozwolenie na wyjazd. Sprzedają wszystko, co się da.
- Wsiadamy na wóz zaprzęgnięty w dwa woły. Ja, Hania, moja mama i Marysia. Plan był taki, że udajemy trupę teatralną - relacjonuje pani Regina. - Musiałyśmy przejść przez kilka kontroli. Wydało się, że grupa artystyczna to fikcja. Nie mogłyśmy wsiąść do pociągu. A tam dantejskie sceny. Ludzie pchali się przez okna, deptali się po głowach.
- Nie znałem tej historii. Wiem tylko, że wojsko Andersa wyszło, relacje między Rosjanami i Polakami się pogorszyły. I była próba wywiezienia części rodzin, tych, które zostały, na roboty - mówi pan Tomasz. - Taki los miał czekać moją ciocię. Wybroniła ją jednak moja babcia. Obie zgłosiły się do wojska tworzonego przez Berlinga. Zostały Platerówkami.
A wujek? Wędrował z Andersem. Dotarł do Anglii. Nawiązał kontakt z grupą, która przemycała Polaków na Zachód. Wszystkie pieniądze z żołdu przeznaczył na ściągnięcie żony do siebie. Grupa jednak wpadła. Pieniądze przepadły. Nie było szans, by zebrać pokaźną sumę. Zastanawiał się, czy wracać do Polski, gdzie już była ciocia. Wiedział, co robi się w PRL-u z takimi jak on. Ale miłość zwyciężyła. Jako żołnierz Maczka szybko znalazł się w więzieniu. Gdy wyszedł, ciężko mu było znaleźć pracę. W końcu zatrudnili go w Lasach Państwowych. Jako kierowcę. A przecież był leśnikiem!
Dla mnie domek przy ul. Podgórnej miał duże znaczenie. Na górze mieszkał wujek Piotr, żołnierz generała Maczka, z ciocią Marysią, a na dole dziadek
Marysiok jest w Zielonej Górze
- Po wojnie wróciłyśmy do swojej rodzinnej miejscowości Wołkowysk. To było 90 km od Białegostoku. Ale to już nie Polska - podkreśla pani Regina. - Stąd wyjazd. I tak trafiłyśmy do Zielonej Góry.
Pewnego dnia mama pani Reginy wróciła z miasta. Z sensacyjną wiadomością. - Spotkałam Marysiok (tak nazywała ciocię pana Tomasza - przyp. red.). To niesamowite - cieszyła się. Znów odżyły kontakty. Ale o czasach wojennych mówiły niechętnie. Żyły teraźniejszością.
- Dla mnie domek przy ul. Podgórnej miał duże znaczenie. Na górze mieszkał wujek Piotr, żołnierz generała Maczka, z ciocią Marysią, a na dole dziadek Czerwony Ułan z moją babcią Jadwigą Rzeczycką - wylicza pan Tomasz. Jak dodaje, babcia poznała dziadka w wojsku Berlinga. Nalewała grochówkę, a dziadek był namolny i domagał się dolewki. No to chochla zamiast wylądować w menażce kolejnego żołnierza, trafiła na... głowę dziadka.
Zimno mi w nogi
- Chciałam, by po latach milczenia pana ciocia, jak ja, znalazła się w Związku Sybiraków. Ale usłyszała, że ma za słabe dokumenty. Bzdura! - mówi pani Regina. - Gdy przyszłam do niej, jak zawsze siedziała w walonkach. Pytam: Dlaczego? Ona: Renik (tak się do mnie zwracała), strasznie zimno mi w nogi.
- Paradoksalnie wywóz na Sybir ma też pozytywne znaczenie dla mojej rodziny. Bliscy cioci i wujka po wojnie znów byli ich bliskimi - przyznaje pan Tomasz.
Po wujku Piotrze, poza odznaczeniami, pozostały zdjęcia. Tu wujek przed przyjazdem do Polski, na polowaniu, z wyżłem, ale w berecie z dywizji Maczka. Tu ze spotkania rodzinnego z babcią Jadwigą. Tu dziadek na koniu, z szablą kawaleryjską przy boku. Po wujku została też broń myśliwska.
- Dziękuję, że dzięki pani opowieści pourywana historia zaczyna się łączyć w całość. Mamy rodzinnego historyka, który usiłuje nasze losy spisywać - mówi pan Tomasz, który, jak się okazuje, mieszka niedaleko pani Reginy. - Dziś żałuję, że nie udało się więcej czasu spędzać na rozmowach z rodziną. A przecież nikt z nas nie wie, kiedy widzimy kogoś po raz ostatni.