Po co jest dyrygent, czyli magiczny sekret tego zawodu
Ile waży piano? Czy cicho oznacza „mniej niż głośno”, czy bezszelestnie? To są trudne wybory... Dyrygent musi zdecydować.
Nie jest tajemnicą, że od wielu lat dyryguję i zawsze słyszę pytanie: „Po co właściwie jest?”. Najprościej rzecz ujmując: ktoś musi zacząć. Trzeba dać jeden gest i wierzyć, że wszyscy za nim pójdą, a żeby poszli, to trzeba najpierw być pewnym, że tak zrobią.
Za pulpitem dyrygenckim można się poczuć swobodniej dopiero wtedy, gdy przestanie się myśleć o szczegółach, zapomni o czarnych scenariuszach i zda sprawę, że ma się przed sobą setkę wspaniałych ludzi, z których każdy ma swój świat i swoje problemy, dla których scena nie jest sportową areną, tylko miejscem, gdzie można oderwać się od codziennego świata i przenieść do królestwa muzyki. Proste? Sam nie wiem, na czym polega magiczny sekret tego zawodu; może pod koniec życia będę bliżej tajemnicy, ale na pewno nigdy do końca jej nie odkryję.
Nuty stoją na pulpitach, to prawda, ale są one jedynie bytem idealnym, zapisem intencjonalnym, zupełnie jak tekst sztuki teatralnej. Jerzy Stuhr będzie innym Hamletem niż Borys Szyc, choć wypowiedzą te same słowa. Podobnie wykonawcy symfonii - mamy przed sobą setkę „Szyców, Stuhrów, Olbrychskich” z fagotami, altówkami, kontrabasami. Każdy z nich poświęcił dla muzyki całe życie i miał dość czasu, żeby dojść do swojej idealnej wizji dzieła. Teraz trzeba ich przekonać do swojej, która może być, ba, na pewno będzie inna. Myślimy więc „biały dom”, ale każdy widzi go inaczej. Dla jednych będzie to siedziba prezydenta, dla innych dworek pod Krakowem albo komisariat policji. Dyrygent musi zdecydować, co chce zobaczyć. Ile waży piano? Czy cicho oznacza „mniej niż głośno”, czy bezszelestnie, jak tylko się da? To są trudne wybory, które muszą być natychmiast podjęte.
Dyrygenci konsultują je, przez szacunek, z kierownikami odpowiednich sekcji, w szczególności z koncertmistrzem, który jest liderem orkiestry, z którym należy dobrze żyć i od którego zależy więcej niż się wydaje. Dyrygenci się mylą, koncertmistrzowie - nigdy. Nie warto się wymądrzać: lepiej dać się zaskoczyć, bo doświadczeni artyści wykonawcy najwięcej wiedzą o możliwościach swoich instrumentów, z których każdy pochodzi z innego drzewa, innej grudy przetopionego metalu.
Jedyną bezdyskusyjną sprawą jest szacunek dla kompozytora. Trzeba dokładnie przestudiować nuty i zadawać sobie pytania, na przykład czy ta kropka nad ósemką oznacza, że ma być krótsza czy głośniejsza. Najważniejsze jest jednak to, by z masy napisanych krzaczków wyłowić te, które w tym momencie są szczególnie istotne, opowiadają jakąś ważną historię. Każdy utwór muzyczny, nawet pozbawiony słów, jest jakąś epicką opowieścią narysowaną kontrastami emocji.
Mógłbym dłużej, ale - jak powiedział Frank Zappa - „mówić o muzyce, to jak tańczyć o architekturze”. A może można o niej tańczyć?