Plastikowe piekło
Felieton Grzgorza Żochowskiego
Nauczyliśmy się sprzedawać i kupować w pojemnikach, woreczkach, skrzyneczkach, papierach itp. Czasem wysoka cena produktu wynika właśnie z przesadnej otoczki. Przykładem bombonierki. Pazłotko, wytłoczka, karton, folia, a czasami jeszcze w środku jakaś przekładka, a na zewnątrz wstążeczka. Tak jakby zawartość miała większą wartość, niż gdyby ten sam smakołyk był na kilogramy. Aaaa, bo to nie to samo, tu o elegancję chodzi... Z tym, że elegancja jest kwestią umowy, więc ogłaszam, iż dla mnie bardziej elegancki jest byle jaki, byle zaokrąglony od ciężaru worek czekoladek, którymi można się opchać i jeszcze komuś zostanie, niż granatowo-purpurowe, błyszczące, posypane brokatem i oklejone złotem pudełko z 6 cukierkami, których nie wolno jeść, bo szkoda. Wiem, że nie wygram. Człowiek jest istotą lubującą się w abstrakcji i będzie bulił za „elegancję”, nawet jeśli w rzeczywistości jest to śmieć - takie coś niepotrzebnego, od początku zrobione do wyrzucenia.
Pani z warzywniaka z niemym pobłażaniem akceptuje moje, nietypowe jak na przeciętnego klienta, zachowania. Gdy tylko włoży jabłko czy ogórka do foliowej torebeczki i położy na ladzie, jeśli tylko mam chwilę do namysłu, wyjmuję z powrotem i woreczek odkładam. Po co on? Jedyne co z nim zrobię, to przeniosę nałożony na warzywo i wyrzucę do śmieci. Po drodze do niczego nie będzie służył. Jeszcze jeśli jest czegoś więcej, to pożytek jest taki, że można jednym ruchem ręki wziąć za brzeg opakowania i włożyć do swojej torby. Jest korzyść? No, niech będzie, że jest, chociaż naciągana aż skrzypi. Jeszcze jak coś jest do zjedzenia od razu na świeżo, żeby się nie pobrudziło od leżących pod spodem ziemniaków. Da się usprawiedliwić? Da się. Albo jak coś jest brudzące, żeby czegoś innego nie utytłać. Wtedy także. Ale żeby lśniącą, czyściutką cebulę, cytrynę albo banany pakować, to sensu już nie ma. Te produkty mają wszak naturalne opakowanie.
Podobnie jest z ciuchami, kalkulatorami, butami, generalnie wszystkimi zakupami. Jak nie dostaniemy reklamówki, to sprzedawca jest chory dwa dni, a my zrozpaczeni szukamy wzrokiem pomocy otoczenia: „jak to wziąć i nieść? Nie da się”.
Gdybym miał dosadniej opisać to, czego jesteśmy świadkami, nakreśliłbym obraz następujący. Szyby naftowe ssą z ziemskich trzewi ropę. Tłoczy się ją pustynnymi rurociągami do stoczni, tam pompuje do wielkich zbiorników na wielkich statkach. Statki walczą z morskimi bałwanami, żeby dowieźć cenny materiał do Polski. Tu przelewa się płynną skałę do cystern i transportuje do rafinerii. Rafineria alchemicznymi sposobami wydziela z ropy pewną frakcję, którą przy użyciu innych metod zmienia się w plastikowy granulat. Sypkie tworzywo trafia do fabryki, gdzie poddane wysokiej temperaturze przemienia się w folię. Z folii robione są torebeczki i rozwożone tirami po kraju. W końcu jedna z nich tafia do warzywniaka. Po to tylko bardzo często, proszę Państwa, żebyśmy mogli ją wziąć, przenieść 100 metrów (zależy jak daleko mamy ze sklepu) i pizgnąć w śmieci.