Pieszo, rowerami, samochodami bądź furmankami przemierzali Wileńszczyznę
Przepadałam za miodem z zielonymi ogórkami. Do dziś pamiętam ich niepowtarzalny smak - pisze Alicja Michałowska, która dzieciństwo spędziła w Kołtynianach. Po wojnie ukończyła Liceum Pedagogiczne w Sulechowie i przez dziesięć lat pracowała w szkole w Klenicy. Dziś mieszka w Lublinie.
Pierwszy dzień wojny był ciepły i słoneczny. Miałam wówczas osiem lat i rano pojawiłam się w szkole na uroczystości rozpoczęcia nauki w drugiej klasie. Wszyscy uczniowie przeszli na plac miejski, ustawili się klasami w szeregu i wysłuchali krótkiego przemówienia mojego tatusia Piotra Szczemirskiego, który był kierownikiem tej szkoły im. Józefa Piłsudskiego w Kołtynianach. W szkole uczyła także moja druga mama Stefania (z Beynar-Beynarowiczów), z którą tatuś ożenił się po roku od śmierci mojej mamy Genowefy z Szatasów. Zmarła ona w szpitalu w Wilnie z gorączką popołogową.
Nad rzeką Żejmianą
Ochrzczono mnie w kościele w Kołtynianach, dokąd z Wilna przywiozła mnie ciocia Maria Pylińska. Ksiądz wystawił metrykę, w której wpisał to miasteczko jako miejsce mojego przyjścia na świat. I tak już zostało. Do chrztu trzymały mnie dwie pary rodziców chrzestnych, co było wówczas, podobnie jak dziś, rzadkością. Najprawdopodobniej w ten sposób chciano mi wynagrodzić brak naturalnej mamy. Byli to: Eleonora i Adolf Kopciowie, bogaci właściciele ziemscy (miasteczko w całości leżało na gruntach) i posiadacze znanej stadniny rasowych koni. Dość często bywał u nich prezydent Ignacy Mościcki, co wyraźnie świadczyło o ich społecznej i majątkowej pozycji na Kresach. W czasie drugiej okupacji sowieckiej w roku 1940 zostali przez NKWD wywiezieni na Syberię i ślad po nich zaginął. Szukałam ich po wojnie przez Czerwony Krzyż, niestety, bez rezultatu. Drugą parą było małżeństwo Anna i Marian Święciccy, nauczyciele. Wiele lat później, w roku 1985, odnalazłam ich przypadkiem w Dunellen (New Jersey). Ojciec chrzestny był wówczas znanym działaczem polonijnym, przyjmowanym przez prezydenta Ronalda Reagana, z którym, jak wynikało z rozwieszonych w ich domu zdjęciach, często się fotografował. Ponadto pełnił ważne i odpowiedzialne stanowisko chairmana nowojorskiego "Nowego Dziennika".
Kołtyniany to urocze miasteczko w powiecie święciańskim (około 60 km na północny wschód od Wilna), otoczone rzeką Żejmianą, która wypływa z miejscowego jeziora Kretony i wody swe niesie aż do Wilii. Tuż nad rzeką wznosi się stojący na górze kościół z czerwonej cegły, dalej synagoga, też murowana, sąsiadująca z drewnianym, parterowym domem, w którym mieszkaliśmy przed przeniesieniem się do budynku nowej szkoły. W trzecim domu od naszego mieścił się żydowski sklepik, przed którym zawsze stała duża beczka ze śledziami, a właściciel częstował mnie na kredyt czekoladkami. Nieco dalej był sklep pani Konstancji, w którym także dokonywaliśmy zakupów. Przy głównej ulicy stały drewniane domy z werandami, otoczone ogródkami, w których rosły malwy, nasturcje, maciejki, astry, a tam, gdzie była panna na wydaniu, siano rutę. Mieszkańcy to głównie Polacy, kilka rodzin litewskich i nieco więcej żydowskich. Wszyscy zgodni, serdeczni, przyjacielscy.
Wiele moich wspomnień związanych jest z rzeką. Rosły nad nią stare wierzby i łozy, z których zrywałam wiosną bazie. Często wyprawiałam się nad wodę, by siąść na brzegu i w oczarowaniu słuchać jej szmerów i kumkania żab. Zimą ślizgałam się na butach po lodzie, a wczesną wiosną, nie bacząc na niebezpieczeństwo utonięcia, pływałam na krach, skacząc z jednej na drugą. Latem z gromadą dzieci kąpałam się na płytszych zakolach, pływając na desce, a będąc już nieco starszą - "po piesku", a później już żabką. Czasami z ojcem chodziłam na ryby z wędką albo i bez niej, łowiąc miętusy rękami na płyciznach. Pamiętam wspaniałe spływy Żejmianą i jeziorami razem z siostrami Aliną i Krysią oraz tatusiem i mamą Stefanią, a także udział w różnych konkursach kajakowych w dniu Święta Morza.
Z lat dziecięcych do dziś pozostała mi umiejętność zbierania grzybów, odróżniania trujących od jadalnych i solenia rydzów i wełnianek. Mama układała je w dużych glinianych dzbanach i posypywała solą, a ja jako najstarsze dziecko w rodzinie byłam proszona o pomoc. Grzybów w okolicznych lasach było mnóstwo. Można je było, jak mówiono, kosić kosą. Ja najbardziej lubiłam zbierać podosiniaki z pomarańczowymi kapeluszami, gdy mój tata przynosił do domu tylko prawdziwki. W okolicy było również pełno żurawin. Zbierało się je na rojstach, czyli podmokłych, uginających się pod nogami obszarach trawiasto-torfowych, niekiedy bardzo niebezpiecznych, bo bagno mogło pochłonąć człowieka bez śladu. Mama smażyła je później z gruszkami i jabłkami. Był to pyszny dodatek do mięsa na talerzu. Żurawin używaliśmy również jako składnika kiszonej kapusty, co było powszechnym zwyczajem.
Świat spokojny i rodzinny
Do obowiązków naszej rodziny i wielu innych wyznających katolicyzm należało branie udziału w nabożeństwach 4 marca, poświęconych św. Kazimierzowi. Jeździliśmy tego dnia pociągiem do Wilna, by uczestniczyć w mszy świętej w Ostrej Bramie, modląc się o opiekę do Matki Bożej Miłosierdzia, która obok Częstochowskiej, była patronką Polski (w roku 1989 w Skarżysku-Kamiennej wzniesiono replikę Sanktuarium Ostrej Bramy z kopią obrazu Matki Bożej pędzla Izabeli Borowskiej. Poświęcenia sanktuarium dokonał ks. kardynał Henryk Gulbinowicz, metropolita wrocławski, wilnianin. Odwiedzałam wraz z mężem kilkakrotnie to sanktuarium, zawsze wzruszona niezwykłym wprost podobieństwem obrazu do oryginału i tłumami modlących się wiernych z kraju i zagranicy). Następnie szliśmy na targi zwane Kaziukami, które odbywały się na Rynku Łukiskim. Ileż tam było różności na licznych straganach, ile gwaru i ludzi! Wszędzie widziało się "serca kaziukowe" z piernika, którymi objadali się dorośli i dzieci.
Bardzo lubiłam imieninowe, a także z innych okazji, wyjazdy do ciotek i wujków: Marii i Leona Pylińskich w Białym Dworku, Heleny i Antoniego Połłujanów w Poczach koło Podbrodzia, Zosi i Edwarda Daszkiewiczów w Brzeziszkach (ciocia Zosia opiekowała się mną wraz z tatusiem przez pierwszy rok życia). Do krewnych jechaliśmy bryczką wynajmowaną we wsi Szakaliszki od znajomego Litwina, w której koń był zaprzęgnięty w hołubce z charakterystycznymi drewnianymi kabłąkami nad chomątem, zwanymi duhami. Podróż była urozmaicona częstymi postojami, gdyż koła bryczki grzęzły w piasku leśnych dróg bądź zapadały się w błoto aż po osie. Po przyjeździe czekały na nas bliny z pieca chlebowego, kiszka kartoflana, kołduny i inne wileńskie smakołyki, a także wesołe dziecięce zabawy. Natomiast u wujostwa Pylińskich ich starsze ode mnie dzieci, tj. Dusia, Ala i Zdzicho, organizowali "wieczorynki", zapraszając młodzież z sąsiednich dworków na potańcówki przy muzyce z wielkiego gramofonu z tubą. Swojego najmłodszego brata Witusia, mojego rówieśnika i towarzysza szaleńczych zabaw i psikusów, podobnie jak mnie, oczywiście nie zapraszano. Wywoływało to w nas uczucia zawiści i złości.
Kajakarstwo, ogrodnictwo, pszczelarstwo to hobby tatusia. Tym żył na równi z pracą w szkole. Najwięcej uwagi poświęcał pasiecie. Składała się z 15 uli i prowadzona była wzorowo, dając przykład innym pszczelarzom. Białe ule stały w ogrodzie na bordowych podwyższeniach, a wokoło rosły i kwitły rośliny miododajne. Matki pszczele sprowadzał tato aż z Bielska-Białej, gdyż tam ponoć hodowano najwydajniejsze rody pszczele. Lubiłam przyglądać się z daleka ojcu i mamie, gdy w kapeluszach osłoniętych czarnymi siatkami, używając podkurzaczy, wyjmowali ramki z uli ciężkie od miodu, a następnie wstawiali je do wirówki i kręcili korbą. Przepadałam za miodem z zielonymi ogórkami. Do dziś pamiętam ich niepowtarzalny smak, z którym nie może się równać żadne inne podobne danie w obecnej Polsce.
Taki był nasz świat. Bez dramatów, spokojny i rodzinny. Pełen radości, przyjazny i bliski. Aż do września 1939.
Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!
Od momentu rozpoczęcia wojny i przez kilka następnych dni słuchaliśmy komunikatów radiowych o bombardowaniach Warszawy przez Niemców. Każdą taką wiadomość poprzedzał z reguły głos spikera mówiący: "Uwaga! Uwaga! Nadchodzi!...", co miało informować o spodziewanym nalocie samolotów nieprzyjaciela. Bombardowano nie tylko stolicę, ale i inne miasta, w tym Wilno. Siedziałam cichutko przy tatusiu, słuchałam i patrzyłam na mrugające "oczko" radioodbiornika "Nora" z nadzieją, że to nieprawda. Wiadomości były przerażające dla nas, tym bardziej, że mama była od kilku dni w Wilnie na kursie przygotowującym nauczycieli do przetrwania w warunkach spodziewanej wojny, która, jak wszyscy wierzyli, potrwa krótko i zakończy się zupełną klęską Niemców. Wreszcie mama wróciła i zaczęliśmy naklejać paski papieru na krzyż na każdą szybę, co miało je chronić przed wypadnięciem z ram w przypadku bliskiego wybuchu bomby. Na kursie dowiedziała się także, że masło będzie można zastąpić margaryną (pierwszy raz spotkałam się z tym słowem) oraz jak budować schrony. Zaraz po tych informacjach pobiegłam do naszego ogródka warzywnego, wygrzebałam dołek - schron dla mojej ulubionej lalki Krakowianki Małgosi i przykryłam go tekturą. Lala była już bezpieczna.
Przez cały wrzesień na naszych terenach nie było żadnych walk z armią niemiecką. Tylko od czasu do czasu nisko przelatywał samolot z czarnymi krzyżami na skrzydłach i strzelał do ludzi pracujących w polu lub idących drogami. Niekiedy dowiadywaliśmy się o uciekinierach znad Wisły, którzy pieszo, rowerami, samochodami bądź furmankami przemierzali Wileńszczyznę w kierunku Litwy, Łotwy bądź pozostawali tu u przyjaciół i rodziny. Nauka w szkole trwała bez zakłóceń. Tylko na przerwach jedynym tematem rozmów była wojna, która może zawitać i do nas, chociaż wydawało się to nieprawdopodobne. Na plakatach widzieliśmy przecież siłę naszej armii uosobioną przez postać marszałka Edwarda Rydza-Śmigłego, nad którym leciały eskadry samolotów.
19 września, kiedy stałam w oknie, a mama zaplatała mi warkocze, ujrzałam wyłaniającą się zza firanki długą kolumnę wojska. Byli to Rosjanie. W zdumieniu patrzyłam na maszerujące oddziały, które szły, szły i szły... Żołnierze wyglądali nędznie. Brudni, w poszarpanych mundurach, milcząco przechodzili obok szkoły. Co jakiś czas pojawiały się furmanki z żelastwem, ciągnięte przez wychudłe koniki w uprzęży powiązanej sznurkami. Jakże inny to obraz w porównaniu z naszą armią, którą widziałam maszerującą w czasie ćwiczeń w Nowej Wilejce. Tam szyk i elegancja, tu idący byle jak tłum i nędza. W pewnej chwili mama, przytulając mnie do siebie, powiedziała: "Patrz i pamiętaj. Rosjanie, tak jak Niemcy, są śmiertelnymi wrogami". Tatuś, zdenerwowany, przeszukiwał swoje biurko, przy którym lubiłam siadać i pomagać w nabijaniu tytoniem gilz, a potem układać papierosy w metalowym pudełku z reklamą bibułki marki Herbewo. Po dobrej chwili tatuś wyjęte z szuflad dokumenty związał w paczkę i wyniósł z pokoju, nie pozwalając mi iść razem z nim. Pomyślałam, że pewnie wyszedł je gdzieś porządnie ukryć, bo po dłuższym czasie wrócił z pustymi rękami.
Szkoła została zamknięta. Portrety prezydenta Mościckiego, marszałka Piłsudskiego i marszałka Rydza-Śmigłego oraz godło Rzeczypospolitej zostały przez żołnierzy rosyjskich rozbite kolbami karabinów. Przed budynkiem, w którym mieścił się przed wkroczeniem bolszewików posterunek policji polskiej, stali teraz uzbrojeni cywile z czerwonymi opaskami na rękawach, trzymając wartę. Podobne posterunki widziałam przed budynkami wszystkich urzędów, teraz już nieczynnych. Strażnicy zachowywali się butnie i budzili wśród Polaków najgorsze obawy. Tatuś zmuszony był przez okupantów do meldowania się każdego dnia u nowych władz. Była to upokarzająca sytuacja. Miałam teraz dużo czasu, więc z ciekawością kręciłam się z koleżankami i kolegami po miasteczku, obserwując rosyjskich żołnierzy. Na placu przed szkołą przyrządzali sobie posiłki, gotując jedzenie w kociołkach nad ogniskami. Była to najczęściej kasza i jakieś konserwy. Jedli też płaty suszonej ryby, obsypane grubo solą. Pierwszy raz widziałam takie danie. Nieprzyjemny, by nie powiedzieć śmierdzący zapach tych ryb czuć było z daleka.
W połowie października tata dowiedział się w tajemnicy, że jesteśmy na liście wywózki Polaków na Syberię. Zapadła w rodzinie decyzja o ucieczce z Kołtynian. Pamiętam, że pobiegłam nad rzekę i jezioro, gdzie żegnałam się z płaczem z ukochanymi jarzębinami, wierzbami i olchami, z miejscami moich zabaw i wędrówek. Do dziś widzę las, pagórki, jezioro i płynącą cicho Żejmianę, mój ukochany rodzinny pejzaż. Nie mogłam natomiast pożegnać się z koleżankami, bo tata i mama nie pozwolili nawet słowa pisnąć o wyjeździe. Zaprzyjaźnieni rolnicy z pobliskiej wsi Szakaliszki pod osłoną nocy zawieźli mamę i mnie z dwiema siostrami na dworzec kolejowy w Nowych Święcianach, a tatuś z dobytkiem zapakowanym na wozy przewiózł wszystko do Podbrodzia. Tam zamieszkaliśmy w domu pod lasem.