Październik ‘56. Wszyscy mieli nadzieję, że Polska będzie wolna
Z dziedzińca pałacu Branickich tłum wylał się na miasto. Wiec zorganizowały władze, ale sytuacja szybko wymknęła się spod kontroli.
Około 15 tysięcy ludzi ruszyło pod komitet wojewódzki partii. Popierali Gomułkę, żądali reform, ale także zniesienia cenzury, demokratyzacji, wolności oraz niezależności od Związku Radzieckiego. Był 1956 rok. Październik. Nadzieja na wielkie zmiany i lepsze życie.
Na dziedzińcu przed pałacem Branickich z godziny na godzinę było coraz więcej osób. Mężczyźni rozwijali transparenty. Przywieziono ich z Fast, z innych zakładów pracy. Młodzi, wielu inżynierów przyjechało z różnych stron Polski, wzorowali się na postawie Lechosława Goździka z Żerania. Dołączyli mieszkańcy. Wkrótce był to tłum około 15 tys. ludzi. Z rozwieszonych na słupach głośników wszyscy słuchają przemówienia Władysława Gomułki. Nowy I sekretarz partii potępił rządy poprzednich władz, zapowiedział zmiany. Rozlegają się wiwaty, ludzie wiążą z jego polityką nadzieję na zmiany. Gomułka był guru, któremu zawierzono.
Ten wiec 24 października 1956 roku nie był jednak spontaniczny. - Został zorganizowany przez Komitet Wojewódzki Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Odbywał się za zezwoleniem władz centralnych - mówi Marek Kietliński, dyrektor Archiwum Państwowego w Białymstoku, współautor z Arturem Pasko książki „Na falach października 56”.
Zdzisław Zaremba był wtedy fotoreporterem w Gazecie Białostockiej. Redakcja mieściła się przy ul. Kilińskiego. - Na dole w tej kamienicy, w piwnicy znajdował się zakład wyrobu trumien, a na piętrze my, takie osobliwe sąsiedztwo - żartował.
Akademia Medyczna była na wyciągnięcie ręki, poszli tam wszyscy oczywiście. Wiec prowadził sekretarz Wojewódzkiej Rady Związków Zawodowych, Franciszek Lesner. List egzekutywy, przemówienie Gomułki z głośników radiowych, oklaski, poparcie - początkowo wszystko przebiegało według ustalonego przez partyjnych aktywistów, porządku. W pewnej jednak chwili sytuacja wymknęła się spod kontroli organizatorów wiecu. Na mównicę wszedł student i zażądał zmiany ulicy Rokossowskiego na Aleje Akademickie. Po nim coraz śmielej podchodzili inni zebrani. Zaczęły padać ostre słowa krytyki o przyjaźni polsko-radzieckiej i podporządkowaniu Polski Związkowi Radzieckiemu. Domagano się zerwania sojuszu z ZSRR, liberalizacji ustroju, poprawy warunków życiowych. Młodzież krzyczała: „Uwolnić prymasa Wyszyńskiego”. „Religia do szkół”. I na pół serio „My chcemy bananów”. Przemawiający przedstawiciele zakładów pracy ostro krytykowali wojewódzkie władze państwowe i partyjne. Za marazm, wyczekiwanie, brak poparcia dla Gomułki, ale też za to, że nie potępiły stalinizmu. Pierwszy sekretarz KW zapowiedział, że złoży rezygnację z zajmowanego stanowiska.
- Wraz z zapadaniem zmierzchu wyczuwało się niepokój, że może do czegoś dojść, przyjedzie milicja, puści gaz czy zacznie strzelać. Wszyscy mieli świeżo w pamięci wydarzenia czerwcowe z Poznania, kiedy polała się krew - opowiadał Zdzisław Zaremba. - Pobiegłem do redakcji wywoływać filmy.
Żadne jednak zdjęcia z wiecu nie ukazały się w gazecie. Obowiązywała cenzura. Zamieszczono tylko oficjalne informacje PAP, zatwierdzone przez propagandę z centrali. Teraz te kilkanaście zdjęć z wiecu znajduje się w zasobach Muzeum Historycznego białostockiego oddziału Muzeum Podlaskiego. Elżbieta Iwaszko wskazuje na jedno znamienne zdjęcie, które ukazało się w tamtych dniach. To punkt zbiórki darów dla walczących Węgrów, zorganizowany spontanicznie na ulicy.
- Ludzi zaczęli śpiewać Międzynarodówkę, a potem pieśni religijne. Nagle zamilkły wszystkie głośniki - opisują w książce „Na fali października 56” Marek Kietliński i Artur Pasko. - W ten sposób organizatorzy chcieli zakończyć wiec, nad którym już nie panowali. Część uczestników rozeszła się do domów, jednak kilka tysięcy osób (studenci, uczniowie, młodzi robotnicy) ruszyło w stronę kościoła św. Rocha. Naprzeciwko ulicy Kilińskiego kilkunastu manifestantów chciało wywrócić stojący tam samochód. Zostali jednak szybko uspokojeni przez innych uczestników. Przy kinie Ton przed pochodem pojawiły się milicyjne samochody. Obyło się jednak bez interwencji. Z flagą narodową Polski i Węgier trzymaną przez małego chłopca niesionego na ramionach Jana Gardockiego, (wyrażano w ten sposób poparcie dla walki narodu węgierskiego o odzyskanie suwerenności), a także sztandarami związkowymi ludzie weszli do kościoła w czasie trwania nabożeństwa różańcowego. Po jego zakończeniu przybyłych powitał proboszcz parafii św. Rocha ksiądz Adam Abramowicz. Poprosił manifestantów o spokojne rozejście się do domów. Przed wyjściem ze świątyni zgromadzeni wierni odśpiewali pieśni „My chcemy Boga” i „Boże coś Polskę”. Już następnego dnia sztandary związkowe i flagę węgierską zabrała z kościoła milicja. Flaga narodowa pozostała. Ówczesny wikariusz parafii św. Rocha ksiądz Edward Kisiel umieścił flagę w specjalnie przygotowanej gablocie, którą zawiesił w kaplicy Matki Bożej Ostrobramskiej. Pod flagą zamieścił słowa „W hołdzie Królowej Polski”, Białystok 24 X 1956 r.
Po wyjściu z kościoła postanowiono zorganizować wiec przed budynkiem Komitetu Wojewódzkiego PZPR. Tam również ludzie domagali się zerwania sojuszu z ZSRR oraz zmian personalnych w kierownictwie PZPR województwa białostockiego. W pewnej chwili podjechały dwa samochody wypełnione wojskiem. Z jednego z nich wyskoczył oficer, który zaczął zapewniać manifestantów, że wojsko jest z narodem, popiera politykę Władysława Gomułki i VIII Plenum KC PZPR. Stwierdził też, iż czas skończyć z podporządkowaniem wojska oficerom sowieckim, którzy wszystkie komendy wydawali po rosyjsku. Po przemówieniu oficera żołnierze wyskoczyli z samochodów i zmieszali się z tłumem.
Do okna podszedł Stanisław Kudła (sekretarz KW PZPR) i wezwał manifestujących do rozwagi i rozejścia się do domów. Ci jednak nie słuchali jego nawoływań. Nadal któryś z manifestujących wygłaszał kolejne przemówienie. Wiec przed budynkiem KW trwał do północy. Potem wszyscy spokojnie rozeszli się do domów.
- To były wielkie chwile. Entuzjazm, nadzieja na zmiany zapanowała także wśród młodzieży - wspominał muzyk Jerzy Tomzik, który wówczas studiował medycynę. - Studenci w uczelnianych czapkach na ulicach miasta, które z dumą nosili, i z węgierskimi baretkami w klapach, zbierali pieniądze na pomoc dla braci Węgrów, oddawano zbiorowo krew. Mieliśmy poczucie godności narodowej, solidarności z innymi, ale był w nas i duch fantazji. W akademiku radiosupeł nadawał na cały regulator Wolną Europę. Wydawało nam się, że wszystko możemy. W środku stalinowskiego terroru z szumu zagłuszaczy wyławialiśmy audycje BBC. Słuchaliśmy z przerażeniem, jak sowieckie czołgi krwawo tłumią powstanie w Budapeszcie.