Patrzyłem na obcego mi mężczyznę. Czy to naprawdę może być tato?
Jako zawodowy wojskowy zielonogórzanin Fryderyk Cielecki mieszkał w wielu polskich miastach, ale pytany odpowiada, że jest z Tarnopola. A precyzyjniej z Białej pod Tarnopolem.
Gdy siadamy do rozmowy Fryderyk Cielecki pyta, czy w tle, w telewizji, mogą "lecieć" obrazki z aktualnych wydarzeń na Ukrainie. Jak dodaje siłą rzeczy to co się tam, na wschodzie dzieje budzi jego zainteresowanie. I jest to sprawa sentymentu do rodzinnych stron, a nie do ludzi.
- Urodziłem się w Tarnopolu, a ściślej w we wsi Biała leżącej niemal na obrzeżu tego pięknego miasta - rozpoczyna opowieść. - Jak często żartuję w rodzinnych stronach zdążyłem się tylko urodzić i byłem dwa lata temu. Czyli zapewne nie tak długo przed śmiercią.
Ale zacznijmy od początku. W tej okolicy Tarnopola Cieleccy byli od zawsze. Tak przynajmniej sądzą członkowie tego rodu zajmujący się historią. W tym roku odbył się bowiem zjazd rodzinny, na który przybyło około stu osób z pięciokrotnie liczniejszej familii. Ojciec miał na imię Franciszek i okazuje się, że zarówno w Białej, jak i w okolicy Cieleckich było wielu i to wszyscy spokrewnieni. Ten stary i zasłużony ród wywodzi się podobno z Wielkopolski. Mama, Anna pochodziła również z Białej i - jak to czyniła wówczas większość kobiet - zajmowała się domem. Głowa rodu pracowała jako strażnik w monopolu tytoniowym. 180 zł miesięcznie, które przynosił do domu pozwalało czteroosbowej familii na dostatnie życie. Mówiąc o czteroosobowej rodzinie pan Fryderyk nie ma na myśli siebie, ale rodziców i braci. On urodził się w grudniu 1939, gdy ojciec, żołnierz Kampanii Wrześniowej, schwytany do niewoli przez Niemców w Górach Świętokrzyskich, trafił na roboty do podberlińskiego gospodarstwa. I słuch o nim zaginął.
- Jeszcze mama zdołała tylko zobaczyć się z nim przed wyruszeniem na front, jego jednostka stacjonowała w Trembowli - dodaje pan Fryderyk.
W wielu miejscach brzeg stawu był wysoki, malowniczy, by miejscami zamieniać się w rozległe bagniska i trzcinowiska
Dziadek był kolejarzem i jak opowiadała mama mogła patrzeć na swojego tatę przez okno, gdyż z okna jej domu w Białej widać było doskonale nasyp z linią kolejową i przejeżdżające pociągi. Oprócz przecinającego ją Seretu wieś słynęła także ze... stawu zwanego Tarnopolskim. To jeden z licznych akwenów, które tworzył w swym biegu Seret, ale należał do największych w Galicji. Jego długość szacowano na cztery kilometry, a szerokość na kilometr. Na jego południowo-wschodnim brzegu leżał Tarnopol, a dalej Zagrobela, Kutkowce, Proniatyn, a wreszcie Biała i Czystylów. Wokół Stawu Tarnopolskiego toczyło się życie - były groble, na południowo-zachodnim krańcu, gdzie uchodziły ze stawu specjalną śluzą wody Seretu, znajdował się tzw. amerykański młyn. W wielu miejscach brzeg stawu był wysoki, malowniczy, by miejscami zamieniać się w rozległe bagniska i trzcinowiska ciągnące się wzdłuż całego Seretu. Staw był płytki, dno muliste, ale woda czysta na tyle, że nie było trudno o raki i to często imponujących rozmiarów. A szczeżuj było tyle, że karmiono nimi kaczki. I wreszcie ryby, które pozwalały nieźle prosperować działającemu tutaj gospodarstwu rybackiemu.
(...) Pojadą na wschód. Była to druga tura akcji wywózki na Sybir.
Cieleccy mieszkali w starym budynku, ale w ambitnych planach rodzina miała lada dzień rozpocząć budowę nowego domu, udało się nawet zgromadzić odpowiednią sumę pieniędzy. Do domu należała niewielka działka, po podwórku biegał drób, były zwierzęta gospodarskie. Wówczas w Białej wielu ludzi starało się godzić pracę na roli z rozmaitymi dodatkowymi zajęciami i pani Cielecka często bywała w Tarnopolu. Jak większość gospodyń starała się sprzedać na tamtejszym targu mleko, sery, jaja. Każdy grosz się przecież liczył...
Pożegnanie z Białą przebiegało dramatycznie. 13 kwietnia, około godz. 2.00 w całym domu rozległo się charakterystyczne łomotanie do drzwi. W progu stanęli funkcjonariusz NKWD, czerwonoarmista i sąsiad, Ukrainiec. Poinformowali kobietę z trójką dzieci, w tym jednym czteromiesięcznym, że musi się natychmiast spakować i przygotować do dalekiej drogi. Pojadą na wschód. Była to druga tura akcji wywózki na Sybir.
(...) zgromadziliśmy sześć worów, nie worków, ale właśnie ogromnych worów z dobytkiem (...) wszystkie one dotarły wraz z nami do celu
- Mama dramatycznym gestem rzuciła im pod nogi pieniądze, które były przeznaczone na budowę domu - opisuje zielonogórzanin. - Nie zareagowali, kazali się pakować. Najzabawniejsze, że jedynym, który okazał mamie, nam, nieco serca, był właśnie enkawudzista. To dzięki niemu mieliśmy kilka godzin czasu, czyli znacznie więcej niż inni wywożeni. W efekcie zgromadziliśmy sześć worów, nie worków, ale właśnie ogromnych worów z dobytkiem. Co dziwniejsze okazało się, że wszystkie one dotarły wraz z nami do celu, do Kazachstanu. Jak opowiadała mama dzięki nim udało nam się przeżyć. Starsi bracia, wówczas dziesięcio i jedenastoletni, pracowali, a mama wyprzedawała nasze dobro. A tak na marginesie. Podczas pakowania mama odrzuciła łyżwy, jako zbyt ciężkie. Enkawudzista kazał je zabrać mówiąc, że tam, dokąd jedziemy, one się przydadzą...
Zrobił sobie spacer, zobaczył dawną kaplicę, cerkiew, odwiedził zaniedbany polski cmentarz.
Tyle tej pierwszej historii związanej z Białej. Drugi raz pan był we wsi nad Seretem dwa lata temu. Rodzinny dom, a raczej miejsce gdzie stał znalazł dzięki staruszkowi, który także nazywał się Cielecki. On wskazał miejsce, gdzie stał "dom Franka". W chacie, w której dziś mieszkała kobieta pochodzenia łemkowskiego, usłyszał, że ona także tutaj nie chciała zamieszkać. Została przesiedlona z terenów dzisiejszej Polski. Zrobił sobie spacer, zobaczył dawną kaplicę, cerkiew, odwiedził zaniedbany polski cmentarz. Kaplica w Białej została wybudowana w 1927 roku staraniem Towarzystwa Szkoły Ludowej. Budowla została wzniesiona z kamienia i cegły. W 1932 roku kaplica została pomalowana kosztem parafian. W ołtarzu "roboty dość prymitywnej" znajdował się obraz Matki Bożej Szkaplerznej. Podczas repatriacji wyposażenie zostało wywiezione.
Rzeź trwała kilka godzin i w Tarnopolu widać było łunę płonącej wsi, słychać było krzyki i strzały.
Po zakończeniu II wojny światowej w świątyni znajdował się skład ziarna, później świątynię przejęli grekokatolicy. I wędrując wiejskimi zaułkami pan Fryderyk zastanawiał się skąd on właściwie jest. Jako zawodowy wojskowy mieszkał w wielu polskich miastach, ale pytany odpowiada zawsze, że jest z Kresów, z Tarnopola, a raczej z Białej pod Tarnopolem. Jednak przyznaje, że często zastanawia się, czy stepy Kazachstanu nie okazały się mniejszym złem. Czy ta wywózka nie ocaliła im życia. Skóra mu cierpnie, gdy słyszy, że w październiku 1944 banderowcy z UPA zamordowali podczas nocnego napadu 94 Polaków. Rzeź trwała kilka godzin i w Tarnopolu widać było łunę płonącej wsi, słychać było krzyki i strzały. Jednak stacjonujący tam sowieci nie udzielili Polakom pomocy. Może właśnie dlatego mama do końca życia nie lubiła Ukraińców, choć jemu wydawało się, że nie ma do tego powodu. Przecież na wschód wywieźli ich "ruscy".
A jak skończyła się ta dramatyczna rodzinna historia? Z Kazachstanu wyjechali późno, w 1946 roku. Na zachód wiedząc, że tam są już bliżsi i dalsi krewni. W Brześciu usłyszeli o Cieleckich, którzy mieli ulokować się w Myśliborzu. O ojcu nie mieli od lat żadnych wiadomości. Ten tymczasem przekroczył Odrę i ulokował się w Krzemlinie w okolicy Pyrzyc.
Ja również patrzyłem nieufny, trochę przestraszony, na obcego mi mężczyznę. Czy to naprawdę może być tato?
- W Myśliborzu dowiedzieliśmy się, że tato żyje, a jeden z dawnych sąsiadów, który był pocztowcem i jeździł samochodem, przekazał tacie, że być może przywiezie mu rodzinę - kończy opowieść pan Cielecki. - Przyjechaliśmy. Ten znajomy powiedział ojcu, że przywiózł mu chłopca, półsierotę i czy ten nie znalazłby sąsiadki, która by się mną zajęła. Nie zapomnę tej sceny. Tato patrzy na mnie uważnie, jeszcze niepewny, potem idzie do samochodu, aby zajrzeć do samochodu, gdzie kryła się reszta rodziny. Ja również patrzyłem nieufny, trochę przestraszony, na obcego mi mężczyznę. Czy to naprawdę może być tato? Boże, co to było za spotkanie... I chyba najważniejsze wydarzenie w moim życiu.
A tak na marginesie. Biała nad Seretem, województwo tarnopolskie. Ten lakoniczny opis pasuje do dwóch miejscowości. Druga leży w okolicy Czortkowa.