Pasteis de nata. Hedonizm w małym ciasteczku
O dziewczynie, która rzuciła karierę, by piec ciasteczka, które upiec nie jest łatwo, pierwszy raz przeczytałam w poczytnym weekendowym dodatku. Ponieważ pół roku przed lekturą sama na własnej skórze zaznałam frustracji związanej z wypiekiem pasteis de nata, niemal od razu wczułam się w skórę bohaterki felietonu.
Kiedy po powrocie z Portugalii ochoczo zabrałam się za domową produkcję rzeczonych ciasteczek, byłam przekonana, że to nic trudnego.
Ot, dobre francuskie ciasto i krem budyniowy. Jak przy wszystkich recepturach z niewielką ilością składników założyłam, że jeśli zainwestuję w ich jakość, zwrot z inwestycji będzie oczywisty. Prób było sześć i na tym skończyłam, z postanowieniem: nigdy więcej. Wniosek z lekcji został mi do dzisiaj: zostawiam rzeczy, na których się nie znam, tym, którzy mają więcej doświadczenia w temacie.
Do Cafe Lisboa podeszłam sceptycznie, nauczona, że próba upieczenia pasteis „jak w Lizbonie” nie jest łatwa. Można powiedzieć, że za każdym razem, mijając ulicę Dolnych Młynów, chciałam zajrzeć, ale zawsze miałam coś innego w planach. Zanim zajrzałam, minęło trochę czasu.
Wnętrze kawiarni przypomina maleńkie lizbońskie kafejki. Niewielkie stoliki, prosty kontuar, dobry ekspres, piękna ceramika i oczywiście pasteis ułożone równiutko wróżą przyjemne doznania już u progu. Zapachy na wejściu wywołują przyjemne ssanie w brzuchu, a przy degustacji jest tylko lepiej. Pasteis w Cafe Lisboa są obłędne!
Świeżutkie, codziennie wypiekane, z kremowym, żółtym od jajek kremem i chrupiącym, perfekcyjnie listkującym się ciastem pozostają dla mnie wzorem niedoścignionym. Inna sprawa, że nie zamierzam się za nie zabierać, bo po co? Wystarczy odwiedzić krakowskie Cafe Lisboa.
Cafe Lisboa, ul. Dolnych Młynów, Kraków