Pamięta, jak wspaniale smakowały ogryzki znajdowane na ziemi
- Wszyscy wokół płakali - wspomina Halina Paszyńska z Nietkowic. - Wówczas wyjęłam grzebień i bibułkę do papierosów i zagrałam nasz hymn. Kilkuletnia dziewczynka...
Z panią Haliną Paszyńską roz_mawiamy w dziwnych okolicznościach. Szpitalna sala. Ortopedia. Cóż, pani Halinie posłuszeństwa odmówiło biodro. Nie o służbie zdrowia jednak rozmawialiśmy, ale o Kresach. Gdyby nie to, że jej ojciec Julian Szatiłło był leśnikiem, pani Halina zapewne spędziłaby dzieciństwo jako warszawianka. Jednak w 1937 roku czterolatka przyjechała wraz z rodzicami do gajówki położonej jakieś trzy kilometry od Mikaszewicz. Mikaszewicze to miasteczko na południu Białorusi (rejon łuniniecki), w którym przed wojną znajdowała się graniczna stacja kolejowa i największa w ówczesnej Polsce fabryka dykty i forniru...
- Tata był gajowym - tłumaczy pani Paszyńska. - Zamieszkaliśmy w położonej wśród lasów drewnianej gajówce, ze stodołą, oborą i takim charakterystycznym płotem. Tuż obok była niewielka kolonia Smolarnia, wszystkiego z pięć domów. Dalej to już duża wieś Morszczynowice, było tam jakieś trzysta numerów.
Jak wspomina pani Halina, rodzina była na dorobku, nie mieli nawet krowy, na którą ojciec musiał wziąć kredyt. Hodowali świnie, a po podwórku biegały indyki. Z tamtych lat ma jedynie pojedyncze wspomnienia. Zabawy z dziećmi ze Smolarni, przede wszystkim w chowanego. Warunki były idealne, w końcu tuż za stodołą zaczynał się las. Pamięta też, jak kiedyś wyciągnęła z kuchni garnek kopytek i poczęstowała koleżanki i kolegów. Mama, nawet nie do końca zła, zażartowała, że Halinka ma pójść do lasu i powiedzieć tacie, że dziś obiadu nie będzie. Ubrała się i... poszła. Później mama długo musiała ją przekonywać, że to był tylko żart. I pamięta jeszcze wizytę myśliwych z Ameryki, dla których mama gotowała jedzenie. Wędrówki na zakupy do Mikaszewicz, w końcu to były tylko trzy kilometry. I jeszcze plecione łapcie taty, specjalne do chodzenia po mokradłach, idealne do skakania z kępy na kępę. W końcu to było Polesie.
- Ojciec był dobrym człowiekiem, ludzie go lubili, mimo że był urzędnikiem - wspomina pani Halina. - Przez całe życie nie słyszałam, aby chociaż "cholera" powiedział.
Gdy wybuchła wojna, Julian Szatiłło był akurat na szkoleniu w Warszawie. Ukradziono mu garnitur i wracał do domu w mundurze leśnika. Natychmiast został zatrzymany przez bolszewików przekonanych, że jest wojskowym. W więzieniu spędził dwa tygodnie i wówczas przydało się to, że był lubiany. Całe Morszczynowice i Smolary podpisały się pod petycją, że gajowy Szatiłło dobrym człowiekiem był. Po dwóch tygodniach zapukał w okno. Wrócił wygłodzony, wycieńczony.
- Mama powtarzała tacie, że trzeba uciekać, że powinniśmy wyjechać do cioci - wspomina pani Halina. - Ojciec na to, że skoro Rosjanie nic nie zrobili mu podczas I wojny światowej, to i teraz nic się nie stanie. Bardzo się mylił...
W nocy 10 lutego 1940 roku Halinkę obudziła mama. "Halinko, jedziemy do cioci" - powiedziała, ale w to nie uwierzyła nawet siedmiolatka. Ojciec siedział załamany na krześle pośrodku kuchni. Obok stało dwóch żołnierzy...
- To straszne, tak jakbym to jeszcze dziś widziała - wspomina mieszkanka Nietkowic. - Mama tylko pytała, czy biorą tylko tatę, czy całą rodzinę. Padła odpowiedź, że jedziemy wszyscy. Żołnierze przeczesywali dom w poszukiwaniu broni, którą mama przytomnie oddała do firmy leśnej jeszcze gdy tato był w areszcie. Pozwolili zabrać tylko ubrania i pościel. A reszta? "To wsio za wami prijediot" usłyszeliśmy tylko...
Pani Halina często zastanawia się, jak to się dzieje, że ma w głowie aż tyle obrazów z dzieciństwa. Ukochany pies. Przed wywózką przez dwa tygodnie nie wychodził z kuchni, jakby coś czuł. Gdy wieziono ich saniami do odległej o 18 kilometrów stacji kolejowej, pies za nimi biegł. Kilometrami. W pewnej chwili przysiadł wycieńczony i przeraźliwie zawył... W tym momencie mama pani Haliny zemdlała...
Wielotygodniowa podróż pociągiem była prawdziwą gehenną. Dwanaście rodzin stłoczonych w jednym, zamkniętym i zaplombowanym wagonie. Tylko raz na jakiś czas strażnicy pozwalali dwóm mężczyznom z wagonu wyjść po wodę. Droga zdawała się nie mieć końca. Pociąg zatrzymał się w okolicy miejscowości Ozierony, jakieś sto kilometrów od Wołogdy.
- To były długie baraki, wewnątrz pomieszczenia wyznaczone przepierzeniami z desek, które nie sięgały do sufitu, gdyż w całym tym budynku były tylko trzy piece - dopowiada pani Halina. - Na piecu gotowano jedzenie i zawsze stała przy każdym z nich długa kolejka...
Najważniejsze wspomnienie z lat spędzonych na zesłaniu. Głód. Jak opowiada, osoba, która nie była głodna, tak naprawdę głodna, nie jest w stanie zrozumieć tego wyniszczającego stanu. Zesłańcy wyrabiający normę otrzymywali 400 gramów chleba. Ojciec pani Haliny, który nie był przyzwyczajony do ciężkiej pracy fizycznej, otrzymywał ledwie połowę tej racji na całą rodzinę. Mama, która była chora, nie pracowała. Przez pewien czas, mimo że było to zakazane, wysprzedawali resztki dobytku w pobliskiej wsi.
- W 1941 roku zwołano wszystkich Polaków i zapowiedziano, że będziemy mogli przyjąć radzieckie obywatelstwo - wspomina pani Halina. - Później pamiętam, że w barakach wszyscy płakali. Wtedy wzięłam do ręki grzebień, przyłożyłam bibułkę do papierosów i zagrałam "Mazurek Dąbrowskiego". Później płakałam i mówiłam, że chcę do Polski. Mama musiała mnie uspokajać.
Po czerwcu 1941 roku, czyli ataku Hitlera na ZSRR, zapowiedziano, że Polacy będą mogli miejsce zesłania opuścić. Szatiłłowie zgłosili się na ochotnika, byli przekonani, że pojadą na zachód, bliżej domu. Tymczasem po dziewięciotygodniowej podróży wysiedli z pociągu w Kazachstanie, w kołchozie Turmuz w okolicy Czajan. Zmienił się tylko klimat i 50-stopniowe mrozy zastąpił upał. Ojciec pracował w kołchozie, a rodzina nadal cierpiała głód. Mama próbowała dorabiać, robiąc na drutach skarpety dla Kozaków. A ojciec? Czuł się bezradny. Pewnego dnia Kozak, z którym pracował namówił go, aby schował w kieszeniach i butach trochę zboża i zaniósł rodzinie. I ten "przyjaciel" prawdopodobnie doniósł na niego, gdyż przeprowadzono kontrolę. Zważono ziarno i okazało się, że było 30 dkg. Gdyby było 50, trafiłby na pięć lat do więzienia.
- Ojciec nie potrafił ani kraść, ani żebrać - wzdycha pani Halina. - Aż wreszcie przyszedł marzec 1944 roku. Tato poszedł w step zbierać grzyby. Rosły tam takie, przypominające nasze pieczarki. Gdy nie wrócił, mama prosiła wszystkich, aby zaczęto go szukać. Uspokajali ją ludzie, mówili, że jak nazbiera, sprzeda grzyby i przyniesie nam jedzenie... Tatę znalazł Kozak, który pasł owce. Po 15 dniach ciało było bardzo okaleczone przez ptactwo. Aby mama tego nie widziała, zakryto mu głowę. A mogiła...? Usypano kurhanik, tam, na stepie...
Mniej więcej 150 kilometrów dalej, w miejscowości Sajram, organizowano ochronkę, sierociniec dla polskich dzieci. Mama czuła, że nie utrzyma siebie i córki. Jak opowiada pani Halina, jej stary "przyjaciel", głód, tutaj także był wszechobecny. Pamięta, jak wspaniale smakowały ogryzki znajdowane na ziemi. Ciężką pracę na polu bawełny i wyrywanie korzeni tych roślin, które służyły na opał podczas chłodnych dni. Wreszcie pamięta, gdy wraz z innymi dziećmi żebrała o cokolwiek do jedzenia. Tylko nieco sytuację poprawiło to, że do Sajramu przeprowadziła się mama, która pracowała w kuchni dla weteranów. Udawało jej się najwyżej przynieść garstkę skórek z żółtego sera. W każdej sali mieszkało około 20 dzieci...
- Pamiętam, jak wygłodzona, sponiewierana patrzyłam na siebie i inne dzieci i w modlitwie pytałam Boga dlaczego? Dlaczego, nawet jeśli dorośli w czymkolwiek zawinili, tak strasznie karane są dzieci - wspomina pani Halina. - Żeby kilkuletnie dziecko miało tylko jedno marzenie. Najeść się do syta chleba.
W marcu 1946 roku pojawiła się szansa wyjazdu. Mama pani Haliny nie zastanawiała się ani chwili, chociaż musiała się naprosić, gdyż dyrektor ochronki nie chciał nikogo wypuścić. Za kilka tygodni dzieci z ochronki miały dać występ. W samej Moskwie. W maju razem z mamą były już w Krośnie Odrzańskim...
I na zakończenie rozmowy pani Halina deklamuje mi wiersze, które zapamiętała z dzieciństwa. Nie, nie ma w nich zajączków, motylków i księżniczek. Jest wywózka na Sybir, jest wojna i jest Ojczyzna... I jest głód.