- Gdy już zabierali ojca, zapytał, czy może mnie pocałować, pożegnać się. Pozwolili. Zamknąłem oczy, udawałem, że śpię - tego obrazu nigdy nie zapomni Tadeusz Marcinkowski z Zielonej Góry, syn wielkiego patrioty z Łucka.
Pan Tadeusz wita mnie ciepłym uściskiem dłoni. Czeka w pokoju, który urzeka i fascynuje. Po lewej stronie trzy regały, każdy po siedem półek, dumnie uginających się pod ciężarem równiutko ustawionych książek. Jak żołnierze na defiladzie. Między tymi regałami można się zatracić. Jak Jorge Luis Borges albo Umberto Eco. Życie jest biblioteką...
- To wszystko o Kresach, o pana ukochanym Wołyniu? - podpytuję.
- Naturalnie - odpowiada pan Tadeusz. - Ale to tylko część moich zbiorów. Książki są też w innych pokojach.
A na ławie leży prawdziwa perełka. Świeżutkie wydawnictwo. "Skarby pamięci" Tadeusza Marcinkowskiego. Część pierwszą: "Łuck - miasto moich przodków" napisał wspólnie z córką Małgorzatą Ziemską. Część druga to już bezcenne wspomnienia pana Tadeusza, które czyta się jednym tchem. Ale warstwa tekstowa to tylko jeden skarb. Drugim są ilustracje, bo każda przyciąga wzrok i pobudza wyobraźnię.
Historia rodziny pana Tadeusza od strony mamy z Kresami i Łuckiem związana jest przynajmniej od połowy XIX wieku. Z kolei dziadek Franciszek Ksawery Marcinkowski był przedsiębiorcą budowlanym w Natolinie pod Warszawą. I dostał zlecenie na budowę koszar w... Łucku.
Tu poznał swoją przyszłą żonę Antoninę Kazimirską, tu zakotwiczył, choć z racji fachu często podróżował. Jan Marcinkowski, ojciec pana Tadeusza, był najstarszy z sześciorga rodzeństwa. Z pierwszą żoną - pochodzącą z czeskiej rodziny Lidią Łomacz - miał córkę Leokadię. Niestety, małżonka zmarła. Wtedy Jan poślubił Olimpię Martyńską. W roku 1932 urodził się Tadeusz.
- Bardzo dobrze mi było, świetnie w Łucku - wspomina pan Tadeusz. - Przede wszystkim zamek bardzo lubiłem, bo pod nim mieszkałem. Jak już troszeczkę wyrosłem, do siedmiu lat, to chodziłem do kina na bajki Disney'a. "Królewną Śnieżką..." byłem tak urzeczony, że zostałem na kilku seansach. A mama coraz bardziej przerażona czekała na mnie przed kinem...
Lubiłem też chodzić do kościoła, był niedaleko zamku. A po mszy na lody do słynnej cukierni Rozaliniego. Ojciec, mama, Lodzia i ja... I jeszcze nad staw, gdzie często przechadzał się ksiądz Bukowiński z modlitewnikiem.
Łuck był istnym tyglem narodowościowym. A ulica Zamkowa, przy której mieszkali Marcinkowscy, idealnie oddawała klimat przedwojennego Wołynia. - Polacy, Ukraińcy - tu miałem dwóch serdecznych przyjaciół Miłkę i Szurkę, Żydzi - tych było najwięcej - wylicza pan Tadeusz. - I wszyscy byli sobie bardzo bliscy.
- Lubiłem chodzić na wojskowe defilady. Najlepsze, co widziałem w życiu, to wielkie manewry, jak przyjechał Rydz-Śmigły. O Boże, jakie to było świetne dla mnie - pan Tadeusz składa dłonie, a ja jestem przekonany, że w tej chwili ma przed oczami obrazy z września 1938, które pielęgnuje w swojej pamięci.
Tę miłość, a przede wszystkim patriotyzm w najczystszej postaci, zaszczepił synowi ojciec.
Jan Marcinkowski był zafascynowany postacią Józefa Piłsudskiego, w 1920 roku jako ochotnik wstąpił do wojska i walczył z Sowietami, gdy pracował w Sądzie Okręgowym w Łucku, był równocześnie komendantem powiatowym Związku Strzeleckiego i komendantem oddziału Zamek, został odznaczony Medalem za Wojnę 1918-1920, Medalem Odzyskania Niepodległości, Srebrnym Krzyżem Zasługi, Medalem za Długoletnią Służbę...
Z orderami wiąże się też taka oto historia. - Bawiłem się z kolegami, z Zamkowej naturalnie, nad stawem - głos pana Tadeusza zdradza, że za chwilę chłopcy coś zmajstrują. - Chcieli, żebym przyniósł medale i pokazał. Poszedłem, wziąłem chyba sześć czy osiem. Zaczęło się wyrywanie i trzy czy cztery wpadły do stawu. Wskoczyliśmy za nimi, a brzeg mulisty.
Przepadły. Wróciłem do domu, mama... O mój Boże. Ja siedzę, nic nie mówię. Zobaczyła, że coś nie tak. Zacząłem płakać, przyznałem się. Jak ojciec przyszedł, mama mu powiedziała. A ojciec za rózgę! I jeszcze na grochu musiałem klęczeć... Na koniec usłyszałem: "Bez pozwolenia nic nie wolno ci brać!".
Latem 1939 siedmioletni Tadzio szykował się do szkoły. Na tę okoliczność kupował granatowy płaszczyk w sklepie miejscowego Żyda. - Panicz pięknie wygląda w palcie! - cmokał sprzedawca. - A palto ciepłe, cieplutkie!
Ale we wrześniu nagle wszystko straciło urok, a wszelkie dziecięce marzenia i nadzieje na niezapomnianą przygodę legły w gruzach, często dosłownie. - Gdy do Łucka wkroczyli Sowieci, kilka dni później ojciec wyjechał do Warszawy. Nagle i niespodziewanie. I tak samo nagle i niespodziewanie wrócił. Najpierw do Równego, potem do Łucka. A przecież już go ostrzegali, żeby nie przyjeżdżał, bo członków Związku Strzeleckiego aresztowali.
Ale dostał rozkaz, żeby wrócić na Wołyń. W Łucku coś załatwiał. Nikt z rodziny nie wiedział, gdzie chodził, z kim się spotykał - ta opowieść pana Tadeusza jest owiana tajemnicą, która do dziś nie została odkryta. - Do domu wrócił wieczorem 9 grudnia. Położył się, bo dwa dni nie spał. I w nocy nagle wali ktoś do drzwi. Mama otwiera - NKWD. Ja od razu się obudziłem, byłem przerażony. Podczas przeszukania znaleźli ukryte w piecu dokumenty i ordery ojca.
Spisali protokół. Ja cichutko leżałem w łóżku i na to patrzyłem, strasznie się bałem. Gdy już zabierali ojca, zapytał, czy może mnie pocałować, pożegnać się. Pozwolili. Zamknąłem oczy, udawałem, że śpię. Podszedł, pochylił się, pocałował mnie w czoło. Otworzyłem oczy dopiero później, gdy już wychodził. Widziałem go w drzwiach. Ostatni raz.
Gehenna dopiero się zaczynała. Zaczynały się też wywózki. Trzy razy udało się uniknąć zsyłki. Rodzinę ostrzegał rosyjski lekarz Szurlakow, który kiedyś podkochiwał się w Olimpii Martyńskiej. Po każdym takim sygnale matka z dwojgiem dzieci uciekała do Teremna albo nocowała u znajomych. W roku 1941 wcześniej niż zwykle ruszyły przygotowania do Pierwszej Komunii Świętej, wcześniej zakończył się też rok szkolny.
- Chyba ktoś - może księża? - wiedział, co się święci - podejrzewa pan Tadeusz. - 26 maja przed świtem przyszło NKWD. Ja już nie byłem przestraszony, mama bała się bardziej. Załadowali nas na ciężarówkę. Wtedy przybiegli sąsiedzi. Rosjanie, Żydzi, Ukraińcy, no i oczywiście Polacy. I przynosili nam, co kto miał. Trochę cukru, kaszy, mąki... Na dworcu czekały na nas wagony towarowe, którymi jechaliśmy 20 dni.
Rodzina dotarła do Omska, a stamtąd do Okoniesznikowa, na miejsce zsyłki. Matkę z dwojgiem dzieci przygarnęła Daria Iwanowna. Pan Tadeusz wspomina o głodzie, o tym, jak podkradał ptakom jajka i wypijał na surowo. Jak mama znalazła pracę w przedsiębiorstwie Pticeprom, które zbierało od kołchoźników kury i jaja. Jak przeprowadzili się do kobiety, z którą zaprzyjaźniła się siostra. Wreszcie jak nad Marcinkowskimi wielokrotnie czuwała Opatrzność, gdy przez długie trzy miesiące z niewyobrażalną wiarą, nadzieją i determinacją próbowali wrócić do ukochanego Łucka.
Wrócili nocą 22 grudnia 1944. - Wreszcie szliśmy przez rodzinne kąty, odetchnąłem z ulgą. Następnego dnia do katedry, powitanie z sąsiadami, wzruszenie, łzy. Zamieszkaliśmy u siebie - w głosie pana Tadeusza słychać czułość. Ale już w styczniu 1945 aresztowano duchownych i Polaków oskarżonych o działalność w AK, na ludzi padł blady strach, zaczęły się wyjazdy repatriacyjne.
- My nie chcieliśmy. Z Łucka wyjeżdżać? Ze swojego kochanego domu? Przecież dopiero wróciliśmy... Ale zobaczyliśmy morderstwa Ukraińców. Widzieliśmy ciała Polaków przywożonych do Łucka. I zdecydowaliśmy: musimy jechać - tym razem słowa pana Tadeusza są przepełnione żalem. W sierpniu Marcinkowscy ruszyli transportem (tym samym, co kuria biskupia) na zachód. Gubin, Torzym, wreszcie Zielona Góra, był październik.
- I wciąż szukaliśmy śladów ojca. Słaliśmy pisma, gdzie tylko się da - podkreśla pan Tadeusz. Nic, żadnego tropu. Dopiero w roku 1994, gdy władze Ukrainy przekazały prokuratorowi Stefanowi Śnieżce "listę Cwietuchina", okazało się, że na tej "liście śmierci" jest nazwisko Jana Marcinkowskiego.
Wiosną 1940 został rozstrzelany w Kijowie i pochowany w zbiorowej mogile na Bykowni. 21 września 2012 pan Tadeusz z córką Małgorzatą wziął udział w uroczystości otwarcia i poświęcenia Polskiego Cmentarza Wojennego w Kijowie-Bykowni.
Po przeszło 70 latach mógł wreszcie godnie pożegnać się z ojcem, oddać mu cześć, zapalić znicz na jego grobie. - Tatuś całą noc nie spał, oglądał zdjęcia, wspominał, myślał... Wiem, jak bardzo to przeżywał - kiwa głową pani Małgorzata.