O gospodarzu
Minione lato nie należało do najpogodniejszych.
Miłośnicy afrykańskiego słońca byli zawiedzeni i rok uznali za stracony. Przez kilka z owych, deszczowych dni widziałem siedzącą na brzegu mijanego kąpieliska samotną postać - skuloną, owiniętą ortalionem, zakutaną kapturem, z czapką, wciśniętymi w kieszenie rękoma, usiłującą przeżyć dzień w strugach deszczu. Był to zapewne ratownik. Miał płacone za obecność, więc nie patrząc na sens swojej pracy, siedział i gapił się przez osiem godzin w kółka na wodzie.
Podobne sytuacje udowadniają, że w samorządach rzadkim zwyczajem (lub talentem) jest tzw. „gospodarskie oko”. Nie wiem, czy ratownik był mężczyzną czy kobietą - z powodu grubych warstw ubrań oraz skulonego ciała. Wiem jednak, że nikt, kto z WŁASNEJ kieszeni miałby zapłacić temu nieszczęśnikowi, nie pozwoliłby na tak bezsensowne marnowanie czasu. Z tym, że zastępczego zajęcia nie zorganizuje polityk i nie znajdzie urzędnik. Do tego trzeba i być, i czuć się gospodarzem, a także mieć odpowiednie narzędzia władzy (zwierzchność, kompetencja).
Pod tym względem rządy w większych miastach nie sprawdzają się. W Białymstoku są: prezydent, wiceprezydenci, tysiąc z domiarem urzędników, radni, radni osiedlowi. Mimo sporego nasycenia społeczeństwa przedstawicielami „gospodarza”, nie ma co liczyć na załatwienie sprawy, której nie pokazało się komuś palcem. Dziurę w chodniku można obmalować jaskrawą farbą i oświetlić neonem, ale mało prawdopodobnym jest, że ktoś u władzy zajrzy tam i powie „jestem odpowiedzialny za ten teren, interweniuję”. Nie spotkałem się, żeby dowolny wysłannik magistratu robił systematyczny obchód wyznaczonego rewiru.
Rządzenie odbywa się przez mocno zbiurokratyzowany, zzabiurkowy system, w którym każdy uczestnik jest ograniczony lub wręcz ubezwłasnowolniony, co zaciemnia ważną dla mieszkańców informację. Nie da się łatwo ocenić, na ile ludzie utrzymywani z publicznych pieniędzy traktują władzę jak powołanie, na ile jak zawód, a na ile wykorzystują okazję do przebimbania życia w łatwym stylu. Gdybyśmy tylko mieli wiarygodny miernik zaangażowania, życzliwie potraktowalibyśmy tych z pierwszej grupy, z szacunkiem odnieślibyśmy się do drugiej i najchętniej pognalibyśmy, popędzając wychowawczo batami, trzecią. I tę właśnie metodę zastosowali białostoccy radni, zmniejszając prezydentowi pensję. Przedstawione argumenty krążyły wokół twierdzenia, że pan Truskolaski jest słabym prezydentem. Nawet jeśli, tak się zapytam, co to za zwyczaj, żeby karać wybrańca ludu za brak umiejętności? Co on winien, że został taki wybrany?
Z jednym jednak nie mam spokoju i chciałbym wiedzieć: ile czasu nasz włodarz poświęca na zaangażowanie w sprawy miasta. To można zmierzyć. Wiadomo, że pracuje na co dzień na uczelni. Rozsądnie brzmi przypuszczenie, że skoro ma tam szefa, który rozlicza go z jego pracy i skoro ten szef płaci, to znaczy, że tamtą pracę wykonuje sumiennie. Ciekawi mnie, jak kształtuje się prezydenckie oddanie „firmie”, w której sam jest szefem i nikt mu czasu nie liczy. I czy to jest powołanie, zawód, czy już może intratne lenistwo.