O. Artur Gałecki: może warto trochę puścić kurczowe trzymanie się swojej wizji szczęścia
Ojciec Artur Gałecki pochodzi z Warszawy. Od 16 lat rzeszowianin, a od 2 lat przeor rzeszowskiego zgromadzenia dominikanów. Jego charyzmatyczne kazania przyciągają wiernych. Jest jedynym dominikaninem w Polsce, a być może także na świecie, który ma licencję pilota.
Pandemia zamknęła wiele drzwi, ale otworzyła nas jeszcze mocniej na internet. Może to szansa dla Kościoła katolickiego na dotarcie do tych, którzy tym cyfrowym światem są pochłonięci?
Nie zapomnę, jak my byliśmy zamknięci i nie mogliśmy sprawować liturgii Triduum Paschalnego, czyli Wielkanocy. Pamiętajmy, że wiosną były dużo większe obostrzenia w tym względzie. Ciężko to wtedy przeżyłem. Przełączałem się między „internetową” Warszawą, Krakowem i Łodzią, żeby usłyszeć coś, co mnie podniesie na duchu.
Dlaczego?
Uczestnictwo w takiej internetowej Mszy świętej dla mnie było niezwykle trudne. Jednak potrafię sobie wyobrazić, że dla ludzi może to być jedynym rozwiązaniem. Mimo że nie jest najlepszym, to daje namiastkę rzeczywistości. Z jednej strony mi się to nie podobało, a z drugiej wiem, że dla wielu ludzi jest to jedyna możliwość kontaktu i uczestnictwa w życiu religijnym. Osobiście bardzo lubię posłuchać dobrego kazania, czyli Słowa przetrawionego przez kogoś, które mnie do czegoś uruchamia.
Internet to samo zło?
Dostrzegam jego zalety, ale zdaję sobie sprawę, że to jedynie narzędzie. Media są pewną kreacją. Youtuberzy w realu są zupełnie inni, a my często o tym zapominamy, że to nie jest do końca rzeczywistość. Nie da się zastąpić żywego spotkania, kontaktu. Spotkanie twarzą w twarz zawsze coś z nami robi.
A spotkanie twarzą w twarz na wideokonferencji?
Uczestniczyłem kilka razy w spotkaniach na Zoomie. I dziś współczuję dzieciakom pobierającym zdalnie lekcje oraz ludziom, którzy muszą w ten sposób pracować. Dobrze, że ktoś to wymyślił, ale tak się na dłuższą metę nie da żyć. To jest dużo bardziej męczące. Po dwóch tak spędzonych godzinach zmęczenie sięga zenitu, a normalnie, na spotkaniu twarzą w twarz, pewnie cztery godziny w pełnym skupieniu każdy by wysiedział.
To trochę jak słuchanie wykładu?
Jak rozmawianie z ludźmi przez szybę. Ktoś włącza kamerę, ktoś wyłącza. Nagle słychać w tle jakieś dziwne dźwięki (śmiech). Przypomina to seans spirytystyczny. Taki mem widziałem nawet w sieci.
Ciężko było przejść przez koronawirusa?
Ja i moi bracia z klasztoru byliśmy pierwszą grupą w Rzeszowie, która zmierzyła się z doświadczeniem tego wirusa, gdyż sami zachorowaliśmy. Wszystko było nowe, nieznane. Te dziwne kombinezony ochronne… Pierwsi znaleźliśmy się w szpitalu w Łańcucie, przeznaczonym dla covidowców. Każdy patrzył na nas jak na ludzi z kosmosu, a zajmowali się nami inni „kosmonauci”.
Wtedy była taka procedura: pozytywny wynik i lądowało się w szpitalu jednoimiennym.
Ta otoczka robiła najwięcej strachu i lęku, bo nikt nie wiedział jeszcze, czym jest koronawirus. Miałem wrażenie, że po prostu umrę tak jak pacjent za ścianą, który leżał pod respiratorem. Nie wiedząc, dlaczego. A wtedy w całej Polsce chorujących było kilkaset osób, w tym my. Jeszcze wszyscy nam mówili, że to nasza wina.
Jak to wasza?
Jedna z gazet napisała, że to od nas zaczęła się zaraza w Rzeszowie. Jakiś absurd. Ktoś nas zaraził, my zaraziliśmy się między sobą, bo mieszkamy razem.
Najtrudniejszy był moment izolacji i odosobnienia. To był taki surrealistyczny widok, ja sam w pokoju, a na ulicach nikogo nie ma. Spotęgowanie strachu wynikające z nierozpoznanej rzeczywistości. To było najtrudniejsze.
Bał się ojciec?
Tak. Bałem się.
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień