Opowieść o białostockiej skoczni narciarskiej na Nowym Mieście. Gdy na początku lat 60. XX wieku mogło się wydawać, że skoczkowie mogą śmiało spoglądać w przyszłość, to szybko okazało się, że nad skocznią wisi jakieś fatum.
W styczniu 1968 roku jeden z miłośników skoków narciarskich nadesłał do redakcji Gazety Białostockiej list, w którym ubolewał na temat skoczni. Pisał: „Skocznia jest, ale nie można z niej korzystać. W tym roku został przeprowadzony remont, wcale nie tak bardzo poważny, ażeby trwał całe lato do chwili obecnej. Ale pomińmy ten fakt. Skocznia ma usterki. I tak, u góry brak dwóch barierek, zjazd nie posiada listew, które eliminowałyby osypywanie się śniegu. Zarówno na skoczni, jak i na obszarze wokół niej, wykonano piękne oświetlenie. Oświetlenie to pozwalało trenować biegaczom, jak i skoczkom, po lekcjach nawet do późnych godzin wieczornych. Od bardzo długiego czasu żadna z wielu latarni nie zapaliła się. W tej chwili przedstawiają one nader żałosny widok. Olbrzymia część tzw. świetlówek została rozbita. Wiemy, że to wina przede wszystkim bezmyślnych wyrostków. Ale dlaczego do tej pory nikt się tym poważnie nie zainteresował?”
Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.
-
Prenumerata cyfrowa
Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.
już od
3,69 ZŁ /dzień