(...) nie mogłam patrzeć, wracałam do domu i płakałam
- Musiałam konie zaprzęgać i do młyna jechać. Miałam 12 lat... Wyobraź pan sobie, kto dzisiaj odprawiłby tak dziecko. Nieraz jechałam i płakałam - opowiada Janina Majewska z Guzowa, która pochodzi ze Świdnicy na Wileńszczyźnie.
Lubi pan zapach świec? - wita mnie pani Janina. Mimowolnie przytakuję, wpatrując się w przepiękny piec kaflowy w kącie przestronnego pokoju. Pani Janina zapala dwie świece. - To zapachowe - podkreśla. I zabiera mnie w podróż na Kresy. Przenosimy się na Wileńszczyznę, do Świdnicy, powiat Postawy.
- Nasza wieś była mała, 11 mieszkań. Tatuś kupił tam folwark - wspomina pani Janina. - Poza nami wszyscy prawosławni. I Białorusini, taki prosty naród, chodzili w łapciach, bluzy białe, sznurkiem przepasane... Brzydko się do nas odzywali, że szlachta jesteśmy. Od początku byli wrogo nastawieni.
Zanim jednak na dobre zadomowimy się w Świdnicy, cofnijmy się na chwilkę w czasie. Józef Korecki (rocznik 1867), ojciec pani Janiny, przed I wojną światową był ślusarzem kolejowym. W roku 1900 poślubił Kazimierę Zakrzewską (1876). Przez dziesięć lat mieszkali w Pietrogradzie, skąd przenieśli się na Wileńszczyznę.
- Mamusia opowiadała, że miała wiele smutnych przygód, dramatycznych przeżyć - wyznaje pani Janina. - Podczas tamtej wojny na naszym siedlisku stało wojsko ruskie. Zajęli wszystko. Przynieśli taką ciężką chorobę, że mamusi zmarło troje dzieci w ciągu tygodnia. Urszula miała 17 lat, Józef 10, Ewelina 12. Ten, co robił trumny, nie mógł wtedy nadążyć... Wcześniej, jeszcze w Pietrogradzie, też pochowała troje dzieci.
Przy życiu zostało pięcioro: Donat (1903), Maria (1904), Wiktoria (1906), Józefa (1912) i Albin (1916). Pani Janina przyszła na świat w roku 1923, dokładnie 27 grudnia, więc za kilka dni powinna świętować 90. urodziny. Ale jeszcze nie spieszmy z najserdeczniejszymi życzeniami, bo okazuje się, że z tą datą jest mały galimatias. - Panie, w grudniu to ja przeżyłam tylko cztery dni, a mamusia ochrzciła mnie 5 stycznia 1924. Wtedy przy narodzinach dziecka nie dostawało się żadnego dokumentu, tylko przy chrzcinach, i to się liczyło - przekonuje.
- Życie nasze było bardzo ciężkie. 60 hektarów ziemi ojciec miał, musiał wynająć ludzi, a skutku nie było - kręci głową pani Janina. - Wokół wielka bieda. Dzieci bawiły się kamuszkami, jak deszcz popadał, to stawiały domki z piasku. Byłam taka uczulona na biedę... Koło lasu mieszkali ludzie tak ubodzy, że ja nie mogłam patrzeć, wracałam do domu i płakałam. Taka chałupinka, w izbie dwa polana, deska, i na tym wszyscy spali, a pod spodem hodowali króliki.
Nie, tu nie będzie gawędy o cudnym krajobrazie, o pagórkach i dolinkach, o wijącej się leniwie, urokliwej rzeczce... - Nic ciekawego, dechami zabite. Siostra uczyła się w szkole rolniczej, to przynajmniej altankę przyrządziliśmy, takie piękne ogrodzenie - ucina pani Janina. - Przeważnie był las. Tam hrabiowie mieli lasów ponad miarę. W Woropajewie był jeden hrabia, w Duniłowiczach drugi, w Postawach trzeci. Hrabiostwo! W Postawach jak szosa szła, to z prawej strony las, las, las...
W roku 1927 Maria wyszła za mąż. W 1929 Donat się ożenił. W 1935 zmarł ojciec. - Mamusia powiedziała, że żadnego zamęścia już nie będzie, za żadne skarby. A był chętny taki jeden - zdradza pani Janina. W 1936 Wiktoria wyszła za mąż. W 1937 Albina wzięli do wojska, a Józefa wyjechała do Francji. - Zostałam sama z mamusią - zauważa pani Janina. Zanim Albin poszedł do wojska, wynajął ludzi, żeby nawieźli drewna, pocięli. - Ale powiedzieli, że rąbać mamy same. Ja rąbałam, układałam - wylicza pani Janina. - Musiałam też grabić, kosę wziąć do ręki, pług, konie zaprzęgać i do młyna jechać. We młynie uczciwi mężczyźni pomagali mi wsypać zboże, mąkę odebrać. Miałam 12 lat... Wyobraź pan sobie, kto dzisiaj odprawiłby tak dziecko. Nieraz jechałam i płakałam.
- To nie do opowiedzenia, co się przeszło - co rusz powtarza pani Janina. I opowiada dalej. - Część naszej ziemi najpierw dzierżawili sąsiedzi. Później wzięli to inni ludzie, oni mieszkali u nas, musiałam im pomagać. Mamusia mnie nie żałowała - tak sądzę. Potem przyszła wojna, a oni zimą odjechali.
We wrześniu 1939... - Dziwnie to było. U nas wojna trwała dwa tygodnie, w mig Rydz Śmigły oddał Polskę; las nam spalili, 24 hektary - zaznacza pani Janina. - Jak przyszli Ruskie, to na nas został nałożony ciężki obowiązek. Mieliśmy konia, więc musieliśmy wywieźć 20 kubików drewna z lasu do Woropajewa na składnicę. Ponad 20 kilometrów w obie strony. Potem zaczęli wywozić osadników Piłsudskiego, policjantów, leśniczych, gajowych - wszystkich pod miotłę... Kułaków rozkułaczyli. Sąsiad miał sto krów, zabrali. U nas po śmierci ojca wszystko zostało podzielone między dzieci, więc nie było kułactwa.
W 1941 przyszli Niemcy i "swoje dzieła robili" - tak to określa pani Janina. - Wkroczyli w piątek i w gminie znaleźli pisma, że my też jesteśmy przeznaczeni na wywóz na Sybir. Ludzie między sobą zastanawiali się, jak się podpisywać za Niemca. Podpisali się Białorusinami, żeby krzywdy nie zrobili. Była partyzantka. Ci, którzy za Rusaków służyli, poszli do lasu. Też nam dokuczali. Zabierali krowy, zabijali świniaki, w nocy musieliśmy być przygotowani na wszystko.
Panią Janinę wraz z koleżanką Niemcy wzięli do roboty do urzędu gospodarczego w Woropajewie. - Teren ogrodzony, nigdzie nie można było iść. Jako gospodyni pracowałam u Niemców przez osiem miesięcy. Widziałam, jak bili tych, którzy zawozili partyzantom mąkę. Kobieta i mężczyzna zostali zawołani do kancelarii w urzędzie. Słyszałam, co tam się działo - nie ukrywa pani Janina. - Zimą kobiety były zmuszane do odśnieżania drogi. Jedna odpoczywała, oparta o szpadel. Oficer zaszedł z tyłu, wyrwał szpadel i jak nie huknie ją w brzuch! O Boże, zabił... - pomyślałam.
Po ośmiu miesiącach służba się skończyła. Niemcy opuszczali te tereny. - Wracałam cztery kilometry przez las do domu. Po drodze zniszczyłam dowód, bo gdyby partyzantka mnie z nim złapała, to rozszarpie. Zostałam bez dokumentu - tłumaczy pani Janina. - I znów Rosjanie nadeszli, znów bicza dają. "Kto chce, może sobie do Polski wyjeżdżać". Ja nie mam dowodu, nic. Mówię do mamy "Tu nie ma dla nas miejsca, musimy wyjeżdżać". Zabrałam się za sprzątanie. I patrz pan, jak Bóg dał - ojciec zmarł dziesięć lat temu, a tu ciuch się znalazł, szukam po kieszeniach w starych portkach, znalazłam dowód ojca: Polak!
Mama na to: - No, to pojedziesz do Łuczaja, gdzie byłaś ochrzczona, dostaniesz metrykę, dowód i wyjeżdżamy.
Później pani Janina z Donatem ruszyli do Głębokiego, ponad 60 kilometrów, po dokumenty repatriacyjne. Delegaci szybko sporządzili wszystkie papiery. - Zabraliśmy świnie, krowy, konia, zboże... Chyba trzy furmanki tego było - ocenia pani Janina. - 17 października 1945 przyjechaliśmy do Jasienia.
Świbno - Wicina, numer 46, tam nasza bohaterka wyszła za mąż - wreszcie Guzów.
- Wierzy pan w Boga? - zagaduje mnie pani Janina. - W 1967 chorowałam na zapalenie opon mózgowo-rdzeniowych, cały rok. To, że wyszłam z tego, było dla lekarzy cudem. Minęło dziesięć lat, śni mi się Maria i mówi "Pisz podziękowanie". Nie potrafię... "Wstawaj i pisz". Wstaję, druga w nocy. Nie wiedziałam, co mam pisać. Wzięłam do ręki długopis i samo się pisało.
- Czekaj pan, muszę zdjąć te okulary, bo nie widzę w nich... - z rozbrajającą szczerością stwierdza pani Janina. I czyta:
Tu, przed Twym obrazem
klęcząc, chcę podziękować tym razem
za Twe łaski otrzymane.
Chcę podziękować za cud, coś uczyniła,
Matuchno miła,
ze śmiertelnego łoża do zdrowia wróciła.
Lekarze ze swej pomocy nie wierzyli
i o śmierci pół roku mówili,
a Ty mnie uzdrowiła,
Matuchno miła.
Utrzymałaś mi dziatek przy zdrowiu przez rok cały,
wysłuchałaś modlitw i próśb niemało,
z róży, i rodzina cała, gorące modły wznosiły
i o mój powrót do dzieci Matuchny prosiły.
Dziękuję ja i moja rodzina cała za Twe łaski dobroczynne,
że mi taki cud uczyniła,
że tak cudownie moich dzieci karmiła
do mego powrotu życie i zdrowie im ocaliła,
Matuchno miła.