Nasze, Polaków, wieczne kłopoty z historią
W naszej kulturze zawsze pielęgnowało się tematy historyczne. We wspomnieniach, w literaturze, w filmie. Polak walczący, uczestniczący w historycznych wydarzeniach - to stały motyw naszej sztuki. Dlaczego władza nie zauważa naturalnej dyspozycji polskiej kultury głosząc, że za mało jest dumy z polskiego oręża? Wygląda, jakby inteligencja i tradycje rodzinne były na innym etapie rozwoju historycznego niż propaganda. Czy da się to jakoś skleić?
Powiedziałbym, że to nie są kłopoty z historią, a raczej kłopoty z szacunkiem do historii i do prawdziwych ludzi, którzy brali w niej udział. Tego oficjalnego braku szacunku dla kombatantów widzieliśmy już tak wiele, że aż nie chce się do tego wracać.
I wtedy, gdy jakieś najęte tłumy buczą na cmentarzach, gdy chowa się „nie ich” bohatera, czyli kogoś, na kogo „ich partia” się krzywiła (choćby pogrzeb prof. Bartoszewskiego) i wtedy, gdy powstańcom warszawskim, przy obchodach ich święta odczytywało się obowiązkowo apel smoleński, choć to obraza i dla powstańców, i dla pamięci tych, którzy zginęli w katastrofie.
Trochę jesteśmy skazani na nieprzewidywalne „widzimisię” kolejnego polityka i na upór, z którym trudno walczyć, bo taki jest absurdalny. Czy pozostaje już tylko cierpliwe tłumaczenie? Może by i pozostawało, gdyby było do kogo z tym tłumaczeniem się zwrócić.
Ostatnim jak dotąd znakiem propagandowego absurdu była walka z Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku. Bo „nie ten pomysł”, „nie ta tematyka”, „za mało sukcesów polskiego oręża”, a w ogóle ma być Muzeum Westerplatte, bo przecież jesteśmy w Gdańsku.
Najłatwiej w tym wypadku było wyrzucić dyrektora: zrobił swoje, może odejść, a my tu wszystko zmienimy. Zapewne tak właśnie politycy powiedzieli, ale, na szczęście, jeszcze im się nie udało zniszczyć tej znakomitej roboty, świetnej koncepcji i szansy na prawdziwe, inteligentne myślenie o tragedii wojny.
Oczywiście pojechałem do Gdańska, żeby to wszystko zobaczyć, zanim oficjalnie się to zniszczy. I rzeczywiście zachwyciłem się, bo nie mogło być inaczej, tak to jest świadomie i profesjonalnie pomyślane.
Ale to jest inny etap historycznego patrzenia, niż sobie obecna propaganda wymyśliła. Nikt tam więc z pohukiwaniem nie wyskakuje w pełnej zbroi z kąta, chodzi natomiast o głęboką refleksję nad faktami.
Bo to jest tak ułożone, żeby pokazać, jakim kataklizmem dla ludzkości jest wojna. I jak ona się rodziła.
Sięgamy więc nawet do lat dwudziestych. I pokazuje się nam, jak powstawały nacjonalizmy: Japonia, Włochy, Hiszpania, Niemcy. Zanim stało się groźnie, nawet wygląda to zabawnie, gdy patrzymy np. na… pajacującego Mussoliniego! Takie to świadomie sztuczne, taki kiepski z niego aktor wychodzi…
Ale, jak się to kompleksowo zobaczy, to widać analogie. A w tym także widzimy ówczesną Rosję…
Każdy kraj ma tutaj osobne sale, tych materiałów wizualnych jest tak wiele, że aż trudno ogarnąć to zmysłami, uporządkować wyobraźnią.
Aktorka Maja Ostaszewska, niegdysiejsza nasza, krakowska absolwentka PWST, prowadzi nas głosem, w słuchawkach, po tych salach, miałem ją cały czas „w uchu”.
Wymyślone jest to genialnie!
I ze wszystkiego wynika ten jeden wielki, dojmujący obraz: jakim kataklizmem jest dla ludności cywilnej wojna. Ale właśnie o to jest cała awantura. Bo przecież ci nasi patrioci poszukują tylko jednej wiedzy: sukcesu oręża polskiego. A tu, rzeczywiście, nie o sukcesy idzie. Raczej o globalne spojrzenie na tragedię wojny.
Jest tam pokazany fragment warszawskiej ulicy. Od tego zaczynamy. Ten sam fragment z początku ekspozycji pojawi się na końcu wystawy. Musimy więc dotrzeć do tej samej ulicy i dotrzemy, ale musimy przejść całą wojnę. Zanim zobaczymy tę ulicę zburzoną, martwą, przechodzimy przez różne nieszczęścia wojny, które musiała przeżyć ludność.
Ich kulminacją było getto warszawskie i Zamojszczyzna. Widzimy więc, jak wysiedlali dzieci do germanizacji, a jak się któreś z nich nie nadawało, to szło do odstrzału. To jest też głód na Ukrainie, jest Stalingrad z gigantyczną liczbą ofiar… Na naszych oczach wypełnia się ten obraz Zagłady, porażający dla każdego patrzącego. Ale jest i życie „zwyczajne”, gdy pojawiają się takie wzruszające sceny, jak sobie panie ze spadochronu szyły ślubne suknie.
Muzeum Westerplatte pewnie jest już gdzieś tam do całości włączone, ale go w ogóle nie widać, to jest widocznie jakaś mała ekspozycja.
Opowieść o tym muzeum to jeszcze jeden znak, że ten nasz kraj tak się spolaryzował, że jakieś dwa państwa tu są. „Oni” sobie tam gdzieś żyją swoimi sprawami, mają swoje imprezy, medale sobie rozdają, nagrody różne w tygodniku „W Sieci”, a tu - jakiś drugi naród sobie żyje. Tylko czasem idzie to na styk… jak na Krakowskim Przedmieściu. Takie to przerażająco konsekwentne!