NASZE KRESY. Śmierć? Śmierć to ja widziałam przez okno - wspomina Wanda Skorulska
Jak wspomina Wanda Skorulska, w Głębokiem na Wileńszczyźnie mieszkało może z dziesięć tysięcy mieszkańców różnych nacji. Jednak, jak szacuje, zginęło w nim podczas wojny ze cztery razy tyle. Również rozmaitych narodowości...
Wanda Skorulska z Zielonej Góry zasiada nad stosikiem fotografii. „Mama, tatuś, babcia, nasz dom w Głębokiem”... Kresy pani Wandy to właśnie Głębokie, słynące z urody miasteczko na Wileńszczyźnie, leżące między jeziorami Kahalne i Wielkie.
- Moje kresowe wspomnienia dotyczą dwóch okresów, które są jak dwie strony jakiegoś medalu - wzdycha zielonogórzanka. - Z jednej strony sielska kraina dostatku, wczesnego dzieciństwa, z którego wspomnienia są jak obrazy z jakiejś lukrowanej bajki. Z drugiej strony - koszmar wojny. I niestety, to właśnie te obrazy wracają do mnie jako koszmary. Dziecko nie powinno widzieć takich rzeczy.
Mieli żyć długo i szczęśliwie
Z rozmów przy rodzinnym stole zapamiętała wstrząsające relacje z czasów I wojny światowej. Babcia, która wywodziła się z wiele znaczącej w okolicy rodziny Korsaków, wraz z mamą pani Wandy i ciocią trafiły do pruskiego obozu. Z tamtych czasów wspominały głód i zupę z trawy. Głębokie znajdowało się wówczas w strefie przyfrontowej i doświadczyło tego, co najgorsze. Po tej wojnie z wielkości rodziny Korsaków niewiele zostało, może oprócz popiersia pradziada na rynku i nazwiska wśród fundatorów miejscowych kościołów. Jednak babcia pani Wandy twardo stąpała po ziemi, ogromnym wysiłkiem trzy kobiety zbudowały dom.
- Był drewniany, ale według nowoczesnej na owe czasy technologii, na wysokiej podmurówce, kryty gontem - wspomina pani Wanda. - Kuchnia, sień, duże wysokie pokoje, wokół ogród. Dom stał przy ulicy Legionowej pod numerem 110. Ulica była bardzo zróżnicowana, jak byśmy powiedzieli, etnicznie. Rodziny polskie, żydowskie, kilka domów dalej tatarska. Pamiętam, byli bardzo sympatyczni i zamożni. To była taka przeplatanka.
Sklep w centrum miasta
Ojciec, Franciszek Skorulski, mamę poznał już w Głębokiem. Skończył w Wilnie szkołę masarską i został do miasteczka ściągnięty przez znajomego. Młodzi wpadli sobie w oko. Skorulski okazał się mężczyzną zaradnym, obok domu pojawił się zakład masarski, a w samym centrum, przy ulicy Zamkowej, sklep. Interes kręcił się wybornie, w końcu Głębokie wykorzystywało swoje położenie, krystaliczne wody jezior i było miejscowością letniskową, gdzie swoje dacze mieli nawet ludzie spod Moskwy. Rangi miejscowości dodawały koszary, w których stacjonowali żołnierze Korpusu Obrony Pogranicza i ułani. Koszary znajdowały się w Berezweczu, niedaleko imponującego kościoła oraz klasztoru. Każdego roku, trzy kilometry wzdłuż jeziora, zmierzała tam uroczysta pielgrzymka.
Głębokie było też typowym miasteczkiem targowym, jakich kiedyś było wiele na terytorium Wielkiego Księstwa Litewskiego. Swoją oryginalną historię zawdzięczało między innymi właścicielom - przedstawicielom znakomitych i najbogatszych rodów magnackich: Radziwiłłom, Korsakom i Zenowiczom. Było jednym z ważniejszych ośrodków komunikacyjnych i kulturalnych województwa wileńskiego.
Smak żurawiny i maku
- Moje pierwsze wspomnienia związane są ze świętami - opowiada pani Wanda. - Nie, nie ze względu na podarki czy jedzenie, bo żyliśmy we względnym dostatku. Pamiętam zawsze okazałe choinki sięgające pod sufit, gwiazdę, świeczki z takimi klipsami, jabłka, malowane bezy, cukierki... Słodycze miałam na co dzień, czyli nie wybierałam ich z papierków. Potem, już w czasie wojny, chodziłam na strych i je wygrzebywałam, ale były paskudne. Atrakcją były południowe owoce. Z prezentów pamiętam stoliczek z krzesełkiem do jedzenia. Byłam niejadkiem i zawsze brak apetytu zrzucałam na niewygody przy „dorosłym” stole. A ten w święta cały był wyłożony siankiem, a na nim dwanaście potraw. Ryby pod każdą postacią, przede wszystkim szczupaki, specyficzny, kwaskowy kisiel z żurawiny, zupa makowa na miodzie i z rodzynkami, a do tego makiełki, na które u nas mówiono śliżyki. A mięsiwa, wędliny... Ja wciąż nie mogę się przyzwyczaić do smaku dzisiejszych wędlin. Już tutaj, na zachodzie, tatuś zawsze gdzieś trochę mięsa załatwił i przygotowywał wszystko po swojemu. Nawet teraz czuję ten zapach...
Kara na kolanach
Wandzia była albo pod nadzorem cioci, albo opiekunki. Pewnego dnia postanowiła wyrwać się spod ich pieczy i ruszyła na samotny spacer do sklepu, w którym pracowali rodzice. Do centrum było jakieś dwa kilometry, a ruch był całkiem spory.
- Gdy mama usłyszała wygłoszone przeze mnie dumnie „sama przyszłam”, złapała się za głowę - dodaje pani Wanda. - Po chwili pojawiła się przerażona ciocia, która widziała już mnie, na przykład, na dnie jeziora. W domu przetrzepała mi trochę skórę rózgą i kazała klęczeć w kącie, a gdy domagała się przeprosin, usłyszała ode mnie, że to ona raczej powinna przeprosić za bicie. A babcia, która pojawiła się po chwili, przyznała mi rację. Bo w naszym domu dzieci się nie biło, nie stosowało przemocy. Wówczas nie wiedziałam nawet, co to znaczy. Jeszcze nie.
Nie dla dzieci
Lato było upalne. Z głośników płynęły komunikaty o niemieckim zagrożeniu, ale i o tym, że nie oddamy nawet guzika. W rodzinie Skorulskich jednak zbyt dobrze pamiętano to, co się wydarzyło podczas I wojny światowej. Wojna do Głębokiego dotarła wraz z powołaniem Skorulskiego do armii i bombą zrzuconą na miejscowy dworzec. Najpierw był cios, gdy jeden z polskich żołnierzy powiedział, że pan Franciszek utonął podczas forsowania rzeki, później radość, gdy głowa rodziny, cała i zdrowa, wróciła do domu. Ktoś pomylił osoby. Wraz z pojawieniem się rosyjskich żołnierzy zawalił się świat, pękła bańka, klosz, pod którym trzymano małą Wandzię. Zamknięto sklep, masarnię, przepadły pieniądze zgromadzone w banku. Pan Franciszek poszedł do pracy w miejscowych zakładach mięsnych, mama starała się pracować w jakimś laboratorium.
- Niewiele brakowało, a w jednym z pierwszych transportów trafilibyśmy na Syberię - dodaje pani Wanda. - Na szczęście, znajomy Żyd uprzedził nas, że jesteśmy na liście do wywózki i jakoś udało się to załatwić. Ale i tak było ciężko. Nowa władza chodziła po domach i zabierała, co chciała. Sąsiedzi wzajemnie donosili na siebie.
Trauma getta
Jednak najtragiczniejsze wspomnienia wiążą się z czasem po zajęciu Głębokiego przez Niemców. Jednak już wcześniej wycofujące się oddziały NKWD ewakuowały więzienie w znanym nam już Berezweczu. W czasie ewakuacji do Witebska w czerwcu zamordowało od kilkuset do kilku tysięcy więźniów, większość Polaków.
Rychło Niemcy utworzyli getto, zachęcając do przybycia tutaj Żydów z całej okolicy, mamiąc ich pracą i dobrymi warunkami. Działało to na tyle, że nieszczęśnicy opuszczali swoje kryjówki w lasach i okolicznych wsiach, przybyli tak tłumnie, że w pewnym momencie przeniesiono Skorulskich do innego domu, gdyż rozszerzono część miasta „tylko dla Żydów”. Później wraz z niemieckim „rozwiązywaniem kwestii żydowskiej” rodzina wróciła do budynku. Na początku nic nie zapowiadało tragedii. W obie strony, przez ogrodzenie getta, wędrowały towary, korespondencja, niemieccy wartownicy zdawali się to tolerować. Później zaczęły się mordy.
- Wiedzieliśmy, co tam się dzieje, zresztą nie było to trudne - mówi cicho pani Wanda. - Najpierw były to pojedyncze informacje, w które trudno było uwierzyć. Później już widzieliśmy całe procesje ofiar prowadzonych nad wielki dół w lesie, gdzie były rozstrzeliwane. Wiedzieliśmy, że wybuchło powstanie w getcie, że pod domami Żydzi zbudowali sobie kryjówki, licząc, że przetrwają...
Najgorszy był jednak czas likwidacji getta. Pani Wanda pamięta, że za ogrodem domu Skorulskich były szerokie łąki i dalej las. Niemcy tak kierowali ogniem, że Żydzi, szukając ratunku, biegli w stronę tego lasu. Jednak tutaj ich prześladowcy ustawili kilka linii karabinów maszynowych...
- Całe to pole było zasłane rozkładającymi się zwłokami i Niemcy nakazywali ludziom mającym konie i wozy wywożenie zwłok, ale wiele zostało - opowiada zielonogórzanka. - Któregoś dnia babcia, mimo strzałów wokół, na chwilę wyszła do ogródka po jakiś szczypior czy coś takiego. I usłyszała cichy płacz. W krzakach siedziało dziecko i płakało. Było ranne. Roztrzęsiona babcia próbowała je przygarnąć do siebie, ale pojawił się Niemiec, odpędził babcię i dziecko zastrzelił. Babcia zresztą przez pewien czas w dawnej masarni dwóch Żydów ukrywała, ale wówczas nikt o tym nie wiedział, nawet rodzice. Tak, to było straszne, tam śmierć widziałam przez okno.
Najbardziej traumatyczne wspomnienie? Kiedyś szła z babcią przez teren spacyfikowanego getta, które w końcowym okresie Niemcy podpalili. Widok zwęglonych, powykręcanych ciał... I ten zapach, który prześladuje ją po dziś dzień. Tymczasem znad jeziora niosło strzały z drugiego brzegu. To mordowano z kolei radzieckich jeńców...
Niemiecka przysługa
- Nie zapomnę także pewnej rozmowy, której byłam świadkiem - dodaje pani Wanda. - Tata w miarę dobrze żył z niemieckim szefem rzeźni, który do nas lgnął, może dlatego, że tęsknił za swoją rodziną. Czasem przynosił czekoladę, czasem wpadał do taty na kielicha. Tej nocy kielichów musiało być więcej, bo gość powiedział, że jak skończą z Żydami, to wezmą się za Polaków, którzy zginą w męczarniach. I jeśli tato chce, to on może wyświadczyć nam przysługę i w sposób kulturalny zastrzelić naszą rodzinę...
Później, już po zajęciu Głębokiego przez Rosjan, ten sam Niemiec zastukał nocą w ich okiennice. Wygłodzony, obdarty, próbował uciekać na zachód. Błagał o jakieś ubranie. Skorulscy ubrali go, nakarmili i o kulturalnym rozwiązaniu losu ich rodziny nie wspomnieli.
Z tym samym Niemcem wiąże się jeszcze jedna opowieść, jakby kończąca kresowe wspomnienia zielonogórzanki. Pewnego ranka znaleźli przywiązaną do płotu piękną krowę. Nie udało im się znaleźć właściciela, dopiero ten Niemiec rankiem zapytał, czy pan Franciszek znalazł prezent od niego. Krowę dali na przechowanie do sąsiadów i dzięki temu było nawet nieco mleka. Jednak ta sama krowa stała się powodem problemów przy wyjeździe na Ziemie Odzyskane. Zgłosili się do przesiedlenia pierwsi, ale wyjechali ostatni. Jako mieszczuchy nie mieli pojęcia, co zrobić z krową. I co zrobili? Cóż, zabrali w podróż do Zielonej Góry, chociaż wówczas nie odróżniali Zielonej Góry od Srebrnej Góry i Jeleniej Góry...