Nasz sad w Rychcicach jest do dziś, te same drzewa owocowe. I studnia

Czytaj dalej
Fot. zdjęcia Iwona i Mieczysław Łaptaszyńscy
Szymon Kozica

Nasz sad w Rychcicach jest do dziś, te same drzewa owocowe. I studnia

Szymon Kozica

I tę wodę z Rychcic sobie przywiozłem. Przywiozłem też ziemię, którą na grobie rodziców rozsypałem - Jan Tarnowski z Zielonej Góry wspomina malowniczą wieś pod Drohobyczem.

Rychcice, pięć kilometrów od Drohobycza. W podróż do miejscowości swojego wczesnego dzieciństwa zabiera nas dziś Jan Tarnowski (rocznik 1941), prezes zielonogórskiego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. - Przed wojną była to duża wieś jak na te okolice. W roku 1876 miała 401 domów, 2.005 mieszkańców - pan Jan sięga do szczegółowych danych. - Wieś dzieliła się na dwie strony: polską i ruską. Oni mieli swoją cerkiew. Sąsiedztwo było idealne, żadnych problemów.

Rychcice to miejscowość podgórska. I właśnie na stoku wzgórza stał dom Tarnowskich.

- Przy samej rzeczce Bar - precyzuje pan Jan. - To właściwie większy potok, który w czasie wiosennych roztopów zamieniał się w rzekę. Ona oddzielała tę polską część wsi od ruskiej. Nasz dom był drewniany, kryty strzechą. Obok duży sad. Dokładnie pamiętam te jabłonie, nawet pamiątkę taką mam - pan Jan pokazuje bliznę na brodzie. - Niosłem z góry jabłka w garnczku. Potknąłem się, upadłem, uderzyłem w garnczek i rozciąłem aż do kości. Tato zaprowadził mnie do tego potoku, obmył, opatrzył, ale ślad pozostał. Z domu najbardziej pamiętam izbę, w której mieszkaliśmy, z tradycyjnym piecem, na którym się spało. Gliniasta podłoga, skromne meble. Tu toczyło się całe życie rodzinne. Druga izba to taka komora, z kuframi, odzieżą, żywnością.

Moja mama pochodziła z rodziny rolniczej. Na tamte czasy to poziom wyższy, byli bardzo dobrze usytuowani

Chałupa z taką samą studnią, o jakiej wspomina pan Jan. Więcej zdjęć z Rychcic znajdziecie na www.marynowski.pl/kresy
zdjęcia Iwona i Mieczysław Łaptaszyńscy Kościół w Rychcicach. Wewnątrz są prawdziwe skarby sakralne.

W beczkach solone słoniny

Andrzej Tarnowski, ojciec pana Jana, miał dwie żony. Z pierwszą - troje dzieci: Janinę, Rozalię i Józefa. Gdy zmarła, poślubił Katarzynę Watral, z którą doczekał się czworga pociech: Jana, Marii, Zbigniewa i Kazimierza. - Ojciec pochodził z rodziny robotniczej. Początkowo pracował u hrabiego Bielskiego. Był stangretem. Woził hrabiego bryczką na różne uroczystości. Bielscy to bardzo ciekawa historia. Było dwóch braci, mieli dworek w Rychcicach, swoją linię kolejową, dużo ziemi, las, stawy rybne... Część mieszkańców, szczególnie kobiet, pracowała tam - wylicza pan Jan. - Moja mama pochodziła z rodziny rolniczej. Na tamte czasy to poziom wyższy, byli bardzo dobrze usytuowani, mieli działki. Mama nie pracowała zawodowo, zajmowała się tylko i wyłącznie domem.

Pan Jan dobrze pamięta też kresowe zimy. - Ale takie, że śnieg zasypywał cały dom. Równo z dachem. Nie można było wyjść - podkreśla. - Zima to ciągła praca. Krosna, pierzaki się robiło, skarpety, swetry na drutach. Schodziły się sąsiadki, śpiewały, sympatycznie było. Życie towarzyskie toczyło się przy tej pracy. A przed zimą obowiązkowo świniobicie, żebyśmy jakoś przetrwali. Solenie, wędzenie. W garnkach, w beczkach solone słoniny. Były bardzo smaczne...

NKWD było częstym gościem w naszym domu. Dopiero jak weszli Niemcy, ojciec zaczął normalnie funkcjonować.

Nalot dywanowy na Polmin

Ale są też mniej sielankowe opowieści. Z początku wojny. Andrzej Tarnowski wraz z bratem Michałem należeli do Związku Walki Zbrojnej. - Ta organizacja została szybko rozpracowana, prawdopodobnie na skutek zdrady. Trzech przywódców skazano na karę śmierci w Kijowie, a stryj odsiadywał w Samborze wyrok ośmiu lat więzienia - wspomina pan Jan. - Ojciec ukrywał się w schronie na terenie naszej posiadłości i tym sposobem ocalał. NKWD było częstym gościem w naszym domu. Dopiero jak weszli Niemcy, ojciec zaczął normalnie funkcjonować.

Chałupa z taką samą studnią, o jakiej wspomina pan Jan. Więcej zdjęć z Rychcic znajdziecie na www.marynowski.pl/kresy
zdjęcia Iwona i Mieczysław Łaptaszyńscy Chałupa z taką samą studnią, o jakiej wspomina pan Jan. Więcej zdjęć z Rychcic znajdziecie na www.marynowski.pl/kresy

Ojciec biegł do schronu, ciągnął mnie za rękę. Widziałem samoloty. Dla mnie wyglądało to tak, jakby odrywały się od nich kubki... To był nalot dywanowy

A jakie były dalsze losy stryja Michała? Okazuje się, że w tym przypadku możemy mówić tylko i wyłącznie o cudownym ocaleniu. - Gdy 22 czerwca 1941 Niemcy uderzyli na Rosjan, wszystkich więźniów w Samborze wyprowadzono na dziedziniec i rozstrzelano. Natomiast stryj był niskiego wzrostu, kula go ominęła, przewrócił się z szeregiem skazańców, po kilku godzinach wstał i wraz z innym rannym więźniem cały i zdrowy wrócił do domu. Szedł 20-25 kilometrów - zaznacza pan Jan. - Jak pamiętam stryjka, to nigdy o tym nie mówił. Dopiero po odwilży zaczął coś opowiadać.

Kto wie, czy cudownym ocaleniem nie można by nazwać także tego, co stało się w roku 1944. Andrzej Tarnowski, jak wielu mieszkańców Rychcic, pracował wtedy w Polminie, zakładzie przetwórstwa ropy naftowej wydobywanej w słynnym na cały świat Borysławiu. - Ja miałem trzy latka, ja to pamiętam - zarzeka się pan Jan. - Ojciec biegł do schronu, ciągnął mnie za rękę. Widziałem samoloty. Dla mnie wyglądało to tak, jakby odrywały się od nich kubki... To był nalot dywanowy na Polmin, przeprowadzony przez aliantów z lotnisk częściowo wyzwolonych Włoch. Króciutko to trwało, raptem kilka chwil. Zginęło ponad 600 osób...

Żeby NKWD nie dopadło

- Decyzję o wyjeździe podjęliśmy bardzo szybko. Na początku 1945 roku już się pakowaliśmy - przyznaje pan Jan. - Dlaczego? Front przeszedł, weszło wojsko radzieckie. Ojciec dostał kartę mobilizacyjną, był już w koszarach w Drohobyczu, ale nie otrzymał jeszcze munduru. Przychodzili politrucy, robili wykłady, opowiadali, że tu nie będzie Polski, tylko ZSRR, że granicę przesuną na zachód, że kto zostanie, będzie Rosjaninem, a kto nie chce, może wyjechać na Ziemie Odzyskane. Ojciec wiedział, że jeśli pozostanie, NKWD prędzej czy później dopadnie go za działalność w Związku Walki Zbrojnej.

Chałupa z taką samą studnią, o jakiej wspomina pan Jan. Więcej zdjęć z Rychcic znajdziecie na www.marynowski.pl/kresy
zdjęcia Iwona i Mieczysław Łaptaszyńscy Fragment cmentarza rzymskokatolickiego w Rychcicach.

Było biednie, ciężka praca na roli, ale wspomnienia mam dobre.

W sierpniu 1945 Tarnowscy dotarli do Drzonowa pod Zieloną Górą. - Transport jechał trzy tygodnie. Z różnymi perypetiami oczywiście - nie ukrywa pan Jan. - Po drodze siostra się zgubiła... Wysiadła, poszła po wodę, a w tym czasie pociąg odjechał. Na szczęście, dogoniła nas następnego dnia, innym transportem. W czasie wojny rodzice mieli jedną krówkę. Przywieźliśmy ją z Rychcic do Drzonowa. Nie tylko dawała nam tu mleko, była też siłą pociągową. Wszystko bardzo dzielnie znosiła. Ojciec został rolnikiem, dobrym rolnikiem. Angażował się w dary z UNRRA. Było biednie, ciężka praca na roli, ale wspomnienia mam dobre.

I studnia z kołowrotem

Pan Jan po raz pierwszy wrócił do Rychcic jakieś 12 lat temu. - Żeby zobaczyć, bo miałem okazję - stwierdza. - Mieszkałem u Ukraińców. Widziałem, jak mnie przyjęli, ugościli... Wtedy złapałem bakcyla, zacząłem interesować się Kresami i to przełożyło się na moją obecną działalność. Cały czas poszerzam tę wiedzę, czytam, jeżdżę, utrzymuję kontakty ze Stowarzyszeniem Przyjaciół Ziemi Drohobyckiej - wymienia pan Jan i co chwilę wertuje rozłożone na tapczanie kolejne numery periodyku "Ziemia Drohobycka", z których wystają zakładki.

Podczas pierwszych wypraw na Kresy, do rodzinnych Rychcic, przewodniczkami pana Jana były mama i starsza siostra Janina. - Pokazywały: tam było to, tam to, tędy się chodziło do tego, tędy do tego... Nasz sad jest do dziś, te same drzewa owocowe. I studnia, z której myśmy czerpali wodę, z takim kołowrotem - pan Jan wykonuje zamaszysty ruch ręką, jakby właśnie tę studnię obsługiwał. - I tę wodę sobie przywiozłem. Przywiozłem też ziemię, którą na grobie rodziców rozsypałem. Pan Jan podsuwa mi zdjęcia z uroczystości 100-lecia kościoła w Rychcicach, w których uczestniczył. - A wie pan, że oryginalny obraz Matki Boskiej Różańcowej, przywieziony z Rychcic, jest w Świerkocinie koło Nowin Wielkich? - pyta. Teraz już wiem...

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.