Zanim ojciec trafił do obozu w Starobielsku, zdążył jeszcze spotkać się z najbliższymi. – Bardzo się cieszył, a na pożegnanie powiedział do mnie: „Opiekuj się mamą”. Wtedy widziałem go ostatni raz – mówi pan Roman.
Niedawno w programie informacyjnym usłyszałem, że 24-latek zabił dziewczynkę. Jak mój wujek był w jego wieku, to na ochotnika wskoczył do wagonu i pojechał z nami na Syberię, żebyśmy tam z głodu nie umarli – mówi Roman Zaręba z Zielonej Góry. Ten wujek to Aleksander Wojciechowski i czytaliście o nim miesiąc temu. W Buzułuku zaciągnął się do armii Andersa, zginął pod Monte Cassino. Miał dopiero 26 lat. Dziś w całości poznacie tę zacną rodzinę.
Pan Roman pojawia się w naszej redakcji i z torby wyjmuje masę dokumentów. Pokazuje planszę z portretami Wojciechowskich z Podhajec. Dziadkowie Adolf (rocznik 1875) i Karolina (1883) mieli siedmioro dzieci. Maria (1902) to mama pana Romana – za chwilę poświęcimy jej więcej miejsca. Kazimierz (1905) był kierownikiem szkoły w Kalnym, w kampanii wrześniowej walczył w 52. Pułku Tarnopolskiej Dywizji Piechoty, po powrocie do Podhajec kierował tajnym nauczaniem młodzieży. Róża (1907), też nauczycielka, wyszła za mąż za zawiadowcę stacji w Podhajcach. Jan (1910), jako podporucznik i dowódca kompanii Korpusu Ochrony Pogranicza, bronił Helu, trafił do niemieckiego obozu jenieckiego w Woldenbergu (Dobiegniew), gdzie przebywał do stycznia 1945 roku. Michał (1912), jako podporucznik i dowódca kompanii przeciwpancernej zmotoryzowanej, bronił Warszawy – także znalazł się w Woldenbergu. Józef (1915) studiował prawo na Uniwersytecie Lwowskim, walczył w 49. Kołomyjskim Pułku Piechoty, po powrocie do Podhajec działał w Armii Krajowej, za co w styczniu 1945 roku został aresztowany przez NKWD i skazany na 15 lat łagru. Aleksander (1918) to bohater już tu wspominany.
„Opiekuj się mamą”
Maria Wojciechowska była świetną nauczycielką. Kończyła kolejne szkoły, seminaria, kursy. Pierwszą pracę dostała w Dobrowodach, następnie uczyła w Podhajcach, gdzie wkrótce została kierowniczką szkoły. Poślubiła inżyniera Tadeusza Zarębę (1903). Małżeństwo doczekało się dwóch synów: Romana (1937) i Stanisława (1938).
Pan Roman pokazuje zdjęcia. Mama w towarzystwie jasełkowo przebranych uczennic – Dobrowoda, rok 1927. Mama siedzi obok księdza na grupowej fotografii przed szkołą w Podhajcach. Mama z siostrą i braćmi jako aktorzy teatrzyku, który cieszył się niemałą popularnością w całej okolicy. Mama ze świekrą Zofią Zarębiną oraz szwagierkami Zofią i Aliną – Podhajce, rok 1935. Mama z malutkim Romkiem. Romek z prześlicznym szczenięciem Barym, razem rośli...
Tak było przed wojną. Po jej wybuchu Tadeusz Zaręba został zmobilizowany, a 28 września wzięty do sowieckiej niewoli. Pan Roman widzi to jak przez mgłę: zanim ojciec trafił do obozu w Starobielsku, zdążył spotkać się z najbliższymi. – Bardzo się cieszył, a na pożegnanie powiedział do mnie: „Opiekuj się mamą”. Wtedy widziałem go ostatni raz – przyznaje pan Roman. – Ze Starobielska ojciec przysłał dziewięć kartek.
Po pół roku na rodzinę, której odebrano męża i ojca, spadł kolejny cios. 13 kwietnia Maria Zarębina z dwojgiem małych dzieci trafiła do transportu na Syberię... – Jak przez sen pamiętam, jak pociąg ruszył._Rozpacz tych ludzi była straszna, nie do opisania. Krzyk, płacz, tak jak piekło – pan Roman próbuje znaleźć trafne porównanie. – Przez tę rozpacz przebił się głos mamy, która powiedziała: „Módlmy się”. I w modlitwie wszyscy powoli się uspokajali.
Kawa z żołędzi i kasztanów
Wysadzili zesłańców przy jakiejś stacyjce. Wokół morze piasku. Dalej wieźli ludzi ciężarówkami. – Za każdym samochodem wzbijały się tumany kurzu. Mama pokazywała mi trasę i mówiła: „Patrz, synku, żebyś wiedział, którędy wracać” – opowiada pan Roman i z foliowych koszulek wyjmuje kopie listów, które mama słała z Syberii do rodziców.
„(...) ciężko pracujemy na polu, bez określenia godzin i bez żadnych świąt. Mieszkamy w kołchozie i musimy tak pracować, jak wszyscy kołchoźnicy. Najgorsze jest to, że oni mają jakieś zapasy z tamtego roku, a my nic nie dostajemy, dopiero w jesieni obiecują nam dać tyle, ile zarobimy, nic też dziwnego, że nie mamy co jeść”.
– Od wschodu słońca mamę pędzono do pracy w stepie. Na cały dzień. Wracała praktycznie w nocy. Myśmy z bratem spali, jak mama wychodziła. Brudni, głodni, zapłakani czekaliśmy na nią cały dzień – relacjonuje pan Roman.
„Nie możecie sobie nawet wyobrazić, jak nam tu ciężko. Gdybym przynajmniej wzięła więcej ziemniaków, to już byłoby nam lepiej, bo tu nie można ich dostać, a jak się nawet dostanie, to na wagę złota, małe wiaderko (8 kg) kosztuje 35 rubli. Owoców tu wcale nie ma, a ludzie nie wiedzą nawet, jak one wyglądają (...). Przez dwa tygodnie dzieci moje chleba nie widziały, aż im się śnił, aż w tym tygodniu poszłam piechotą do najbliższego miasta (35 km) i stałam przez trzy dni w ogonkach, to dostałam kilka kg chleba, ale to na długo nie wystarczyło”.
„Pyta się Mamusia, czego nam najbardziej potrzeba, otóż niczego tu nie ma, (...) każda rzecz jest dla nas pożądana, najpraktyczniejszy jest makaron łazanki i tarte ciasto, a najbardziej upragnione przeze mnie to wszystkie krupki ze względu na dzieci, bo one wolą kaszkę, gdyby Mamusia mogła tam dostać sacharynę, to proszę nam także posłać, bo głównem naszem pożywieniem dotychczas jest kawa, a nie wiemy, co jeść będziemy, gdy się nam cukier skończy. Herbaty tu nie ma wcale, kawy prawdziwej też, pijemy kawę z żołędzi i kasztanów”.
Na wagę życia była pomoc wujka Aleksandra, który – przypomnijmy – jako ochotnik wskoczył do wagonu i razem z rodziną pojechał na Syberię. – Na początku wujek pracował ze wszystkimi, tak jak zesłaniec. Zawsze mieli małą przerwę na odpoczynek. Polacy wtedy gromadzili się i rozmawiali, a tubylcy kładli się i zasypiali. I pewna młoda Kazaszka zasnęła. A w stepie roiło się od żmij i jedna podpełzła w jej kierunku. Najmniejszy ruch mógł spowodować, że żmija rzucała się i gryzła. I nie było ratunku. Wujek złapał tę żmiję za ogon, dopadł ją i odrzucił. Został okrzyknięty gierojem. A brat tej dziewczyny bardzo zaprzyjaźnił się z wujkiem i później sprzyjał nam w trudnych sytuacjach – nie ukrywa pan Roman.
„My jesteśmy zdrowi (...), Stasieńko mój tylko bardzo źle wygląda, bo nie może teraz przyjść do siebie po tej ostatniej chorobie, bo nie mam mu co dać jeść, mleka teraz całkiem u nas dostać nie można, nie ma także jajek ani masła, on je chętnie kartofle ze skwarkami z tej słoniny, którą Mamusia przysłała, ale od tego nie może poprawić się, mam jeszcze kaszki, które Mamusia przysłała, ale nawet nie gotuję, bo on bez mleka jeść nie chce”.
– Wujka jako dobrowolca posłali na kurs i później został utotczykiem, liczył nadgodziny traktorzystom. To było lepiej wynagradzane i ratowało nas w tej trudnej sytuacji. Na koniec dostał też więcej produktów, zboża – podkreśla pan Roman.
„(...) dzieci teraz więcej tęsknią i ciągle pytają, czy na święta pojadą do Babci, tymczasem na to wcale się nie zanosi (...). Dzieci uczą się kolędować i ciągle mówią, że pojadą do Babci i zakolędują pod oknem, a Stasieńko wypytuje się, kto będzie u Babci na świętach i po dziesięć razy każe sobie wyliczać wszystkie Ciocie i Wujciów, pokazuje, jak będzie wszystkich kochał, a najmocniej Babcię, aż „podusi”.
Pan Roman wzdraga się na wspomnienie o wilkach. – W zimie atakowały stada owiec, bydła. I zaraz pożerały młode cielaki. Czasami udawało się je odpędzić, a te pożarte cielaki dzielono między ludzi. W mięsie była wilcza sierść... – dodaje.
– Od czasu do czasu w stepie były burany, burze śnieżne, wiał straszny wiatr. Lepiankę zasypało, że nie było po niej śladu. Wtedy stada wilków zbliżały się do wioski, szukały zdobyczy, biegały po dachach lepianek, wyczuwały, gdzie są ludzie, dzieci. I strasznie wyły. Wycie głodnego wilka, niecały metr nad głową człowieka, jest tak straszne, że krzepnie krew w żyłach.
Rodzinny skarb
Wujek Aleksander zaciągnął się do Armii Andersa. Pani Maria z dziećmi, po kilku przeprowadzkach, 25 czerwca 1945 roku dostała zgodę na powrót do kraju. W lipcu przyjechali do Lwowa, skąd ruszyli w dalszą drogę. W sierpniu, dzięki pomocy wujków Jana i Michała, trafili do Myślenic, gdzie wcześniej zameldowali się dziadkowie Adolf i Karolina, a także wujek Kazimierz z rodziną i ciocia Róża z dziećmi. Wkrótce wyjechali do Lasocic pod Lesznem. Pani Maria uczyła w Szlichtyngowej, a później we Wschowie, gdzie została kierowniczką szkoły. Będąc już na emeryturze, przeprowadziła się do syna Romana do Zielonej Góry.
Pan Roman wyjmuje książkę, którą traktuje jak rodzinny skarb. I słusznie. To „Wyrok Workuta” Jana Stanisława Smalewskiego – wywiad rzeka z wujkiem Józefem, aresztowanym przez NKWD w styczniu 1945 roku za działalność w AK i skazanym na 15 lat łagru. Wujek wrócił do Polski, do rodziny, dopiero w 1956 roku...