Moja małżonka w ramach represji skazała mnie na obieranie czosnku z łupin. Siedzę w pokoju i jego dłubam. Czosnek był nieduży, a łupiny trzymały się ząbków, jak popiół mokrej du(...). Ja jego dłubam i dłubam, aż tu małżonka z kuchni wyskakuje, jak ta kukułka ze zegara i na mnie kuka:
- Krojc Himmel! Ty jeszcze jego nie obrał?! Dwie główki ty będziesz dwie godziny obierał?!
Ja jej tłumaczę, jak komu dobremu:
- Czy to moja wina, że te ząbki trzymają się łupiny, jak posły PiS-u trzymają się koszuli Kaczyńskiego? Ani ich oderwać!
- To tobie trzeba uszy oderwać! Majn Got! Ty niedojda, ty! Czemu ty przed obieraniem tego czosnka we wodzie nie namoczył? Same łupiny by odeszły!
- Taaak? To jak ty to tak dobrze wiesz, to dlaczego ja to muszę robić? Inne chłopy to mają życie jak w Madrycie! Taki nic w domu nie musi robić. Żona wszystko robi i jeszcze jego obsługuje!
Moja małżonka zesztywniała, jak ten pal męczeński, łypnęła na mnie żółtym okiem, jak ten smok wawelski i warknęła, jak ten pies starożytny marki Cerber:
- Łżesz! Skąd to wiesz?
- Z gazety. Z naszego ostatniego Magazynu nr 278! Jeden się przyznał!
- Łżesz! Pokaż!
Poleciałem, przyniosłem i pokazałem. Moja małżonka rzuciła się na materiał, jak ten sęp na padlinę. Czyta, czyta, a obrzydzenie w niej rośnie w miarę czytania. W końcu odsunęła od siebie gazetę ruchem pełnym odrazy. Potem walnęła pięścią w stół, aż mnie się czosnki po całej chałupie rozsypały, i wychrypiała:
- Takiego chłopa, co to nic w domu nie zrobi, a tylko psuje powietrze, to ja bym natychmiast na zbity pysek z chałupy wytrzasła. Tylko jeszcze na drogę bym jemu tego leniwego pyska dobrze wytrzaskała!
Czosnek pozbierałem, podłogę pozamiatałem, za serce się złapałem i mówię:
- Muszę się na świeżym powietrzu dotlenić, bo coś mnie duszno!
Moja frau zawarczała:
- Ale nie zapomnij wrócić na kolację. A jak wrócisz napity, to będziesz trzepaczką fest nabity!
Uff! Dopiero ze 300 metrów od domu poczułem się bezpiecznie. I co ja słyszę?
- Z nieba mi pan spadasz, panie Pinkus! Właśnie szukam kogoś, z kim by można wypić jakiś podwieczorek!
I pan weteryniarz zagarnął mnie ramieniem i wciągnął do chińskiej restauracji, przed którą akurat staliśmy. Od razu zapodałem, że żadnymi patykami jeść nie będę, ani też pić sake, bo to nie jest żadna gorzałka, tylko siki świętej Weroniki. A on na to:
- Nie ma strachu. Nasze narodowe napitki też tu mają, a chińszczyzną to my tylko będziemy zakąszać.
I zakąszaliśmy pędami bambusa na kwaśno w tajskim sosie. To pewnie od tego bambusa w dwie godziny mieliśmy już skośne oczy. I ja sobie przypomniałem, że obiecałem wrócić na kolację. A słowo to u mnie rzecz święta. Niestety, u mojej małżonki też. Siedzę w łazience i kompres przykładam na bolące miejsca. Taki facio, jak ten z gazety, to ma dobrze, jak on przyjdzie do domu pod muchą. Małżonka zdejmie z niego mantel i buty. Smakowitą kolacyjką jego poczęstuje. A nie, jak mnie, trzepaczką!