Na dno jeziora spada się w ciszy
Ratownikami wodnymi są od lat. Ale wciąż nie potrafią zrozumieć, czemu ludzie kuszą los. Wypływając na jeziora nie zakładają kamizelek i kąpią się po alkoholu, albo gdy jest wywieszona czerwona flaga. - Z żywiołem trudno wygrać - przypomina Marek Opolski, szef augustowskich ratowników. A Mirosław Zajko, ratownik z Suwałk, dodaje, że wysoka fala i panika to gotowa tragedia.
Życie to nie film, w którym tonący macha ręką, woła o pomoc i - utrzymując się na wodzie - „czeka” na ratowników - mówi Mirosław Zajko, wiceprezes Wodnego Ochotniczego Pogotowia Ratunkowego w Suwałkach. - W realu na dno najczęściej idzie się w ciszy. Szok i zachłyśnięcie się nie pozwalają wydobyć głosu. Dlatego tak ważne jest, by w chwili zagrożenia reagowali ci, którzy pozostali na łódce, czy na brzegu. A z tym, niestety, bywa bardzo różnie...
Najtrudniej wyciąga się dzieci
Nie raz matka, zamiast pilnować dziecka, woli plażować. Smaruje się olejkiem i wyleguje na kocu, a po godzinie czy dwóch podnosi krzyk, lamentuje, rzuca się do wody, bo nie ma maleństwa. Albo tak, jak niedawno w Gibach, gdzie w środku nocy weszła do jeziora 20-osobowa grupa. Wszyscy przez chwilę dobrze się bawili, ale już na brzegu okazało się, że jednego z biesiadników brakuje... Tyle, że nikt nie potrafił wskazać, w którą stronę „poszedł”. W takich sytuacjach ratownicy podejmują interwencję, bo taka jest ich powinność, ale nikt nie powinien mieć wątpliwości, że to szukanie igły w stogu siana.
- Z wody najtrudniej wyciąga się dzieci - przyznaje Zajko. - Pamiętam taką sytuację sprzed lat, na suwalskim zalewie Arkadia, gdy na dno poszła dwunastoletnia dziewczynka. Kiedy podpłynąłem do niej, złapała mnie za rękę. Trzymała z taką siłą, że nie dałem rady tej ręki oderwać. Doholowałem ją do brzegu, reanimowałem, a później oddałem pod opiekę lekarzy. Długo była w śpiączce, żyła jeszcze tylko niecały rok.
Właśnie po takich nieudanych akcjach ma się poczucie winy, żal, złość. To jest coś, czego trudno się pozbyć przez wiele lat.
Markowi Opolskiemu z augustowskiego WOPR najbardziej utkwiła w pamięci sytuacja z niedawnych wyścigów bolidów na jeziorze Necko. Jeden z nich przewrócił się, sternik poszła pod wodę.
- Stres był ogromny, ale na szczęście udało się zawodniczkę wyciągnąć na brzeg - dodaje ratownik. - Ale to pokazało, że w wodzie nie ma mocnych. Nawet doskonałego pływaka może zaskoczyć trudna sytuacja. A takie właśnie są niemal wszystkie, bo to woda, żywioł.
WOPR-owcy przyznają, że ratując tonącego trzeba myśleć o cudzym życiu, ale też o swoim. Bo dobry ratownik to jest żywy ratownik. - Jeśli nie mam pod ręką sprzętu, to też oczywiście rzucam się do ratowania - przyznaje Mirosław. - Ale taka akcja jest ostatecznością.
Syn zobaczył puste koło...
Suwalczanin Mirosław Zajko żartuje, że pływanie ma w genach. Jego ojciec był bowiem absolwentem Akademii Morskiej w Gdyni, w wodzie czuł się jak ryba. Bez trudu pokonywał długie dystanse, uwielbiał wędkować. Przygotował syna do wody tak, by ten umiał sobie w niej radzić. Ale pływanie to nie to samo, co ratowanie życia innym. A ratownikiem pan Mirosław został przypadkiem, 36 lat temu.
- Były wakacje, z kolegą przyszliśmy nad zalew Arkadia i zauważyliśmy ogłoszenie, że jest egzamin na żółty czepek - wspomina. - To taka specjalna karta pływacka, która uprawniała do pływania poza wyznaczonymi kąpieliskami.
Miał wtedy 16 lat. Egzaminu nie zdał, bo żółty czepek mogły otrzymywać wyłącznie osoby dorosłe. Zapisał się więc na kurs młodszego ratownika. Później zdobył kolejne uprawnienia, w tym instruktora ratownictwa wodnego. Najpierw pracował na jeziorach, bo w rodzinnym mieście jeszcze nie było basenu.
- Miejsce pracy nie ma większego znaczenia - przekonuje wiceszef WOPR-u. - Wszędzie ratownik musi mieć oczy dookoła głowy. Obserwować to, co się dzieje, przewidywać sytuacje i jak najszybciej reagować.
Dzięki temu można komuś pomóc. Tak było np. z chłopcem, którego kilka lat temu pan Mirosław zauważył na dnie suwalskiego basenu. Wyciągnął go, reanimował i dziecko przeżyło. Podobna sytuacja wydarzyła się na zalewie Arkadia. Wtedy płynące po wodzie, kolorowe kółko zauważył syn ratownika. A Zajko dostrzegł końcówki paluszków...
- Zanurkowałem i się przeraziłem, bo nic nie było widać - wspomina. - Zacząłem szukać, błądziłem rękoma. W końcu dotknąłem ciała dziecko, było na głębokości prawie trzech metrów! Wyciągnąłem je na brzeg, zacząłem reanimację, a mały zaczął odzyskiwać funkcje życiowe. W międzyczasie trzeba było jeszcze uspokoić mamę, która była, niestety, pod wpływem alkoholu.
Niewiele krótszym, bo 31-letnim stażem pracy na wodzie może pochwalić się Marek Opolski z Augustowa, który od piętnastu lat kieruje tamtejszym WOPR-em. A niedawno - za swoje dotychczasowe osiągnięcia - otrzymał Srebrny Krzyż Zasługi.
- W tym fachu trzeba umieć zachować zimną krew - podkreśla. - Pokonać stres, racjonalnie myśleć, błyskawicznie przygotować plan akcji, a do tego mieć podzielną uwagę. Nie można patrzeć jak szpak w gwóźdź, czyli w jedno miejsce. Nie wszyscy się do tego nadają. Życie szybko weryfikuje, kto może być ratownikiem.
Szacunku nie mają za grosz!
Jeszcze kilka lat temu ratownicy byli osobami szanowanymi. Dziś nie raz, zwłaszcza pijani plażowicze, traktują ich jak zło konieczne. Czasami, po tym jak ratownicy wyciągną ich z wody, potrafią się wykłócać, że tak naprawdę to... wcale się nie topili i nie potrzebowali pomocy.
- Bywało tak, że wyciągaliśmy tonącego w ubraniu. I żeby przeprowadzić masaż serca, musieliśmy porozdzierać te rzeczy albo rozciąć nożyczkami. Tu przecież liczy się każda sekunda... - opowiadają ratownicy. - A później były pretensje, że zniszczyliśmy mu koszulę.
A kilka tygodni temu, gdy na Necku odbywały się wyścigi bolidów, Opolski zauważył w zamkniętym sektorze rower wodny.
- Szedł prosto na łodzie, dzieliły go dosłownie metry - opowiada. - Podpłynąłem, prosząc „rowerzystów”, by zawrócili. Odpowiedzieli agresją, musiała interweniować policja. To bardzo przykre.
Rozmówcy twierdzą, że odwaga rośnie w grupach. Zwłaszcza podparta alkoholem, albo środkami odurzającymi. Niedawno, na Wigrach, pomocy potrzebowała grupa turystów w łodzi, którą silny wiatr zepchnął w trzciny, a wysoka fala wlewała wodę do środka. Panowie uważali, że zainteresowanie ratownika to nic innego, jak wtykanie nosa w cudze sprawy i psucie im dobrej zabawy. Dopiero po interwencji policji udało się ich zholować ich do brzegu. Jeden z uratowanych był tak pijany, że nie potrafił utrzymać się na własnych nogach.
W minionym roku w Suwałkach nie było chętnych, by szkolić się na ratowników. Może dlatego, że pensja nie jest adekwatna do wysiłku i stresu?
Marzą o kabinówce
Mirosław Zajko mówi, że suwalscy ratownicy są coraz lepiej wyposażeni. Choć wciąż brakuje im np. „kabinówki”, którą mogliby pływać po Wigrach. Dziś poruszają się zwykłą, czyli odkrytą łodzią, a gdy leje deszcz - są cali mokrzy.
- Pracujemy nie tylko na wodzie, ale też w szkołach, przedszkolach, gdzie prowadzimy akcje profilaktyczne - dodaje Marek Opolski. - To będzie procentować.
A kiedy wybierają się na emeryturę?
- Ratowanie życia to nie praca, lecz pasja - mówią zgodnie.