Monte Carlo to dawniej był synonim świata z bajki. Rezydencje, kasyna, arystokracja, kreacje, fraki - jednym słowem szał. Białystok też miał swoje Monte Carlo, no może bez tego szału, ale całkiem realne.
Tuż po odzyskaniu niepodległości, przy Lipowej 6 w tzw. pasażu Warnholtza funkcjonowała kawiarnia i restauracja, a jakże - Monte Carlo. Ale czas jej nie sprzyjał. Białostoczanie bardziej oglądali się za transportem śledzi czy węgla, wystawali w kolejkach po chleb. W listopadzie 1919 r. właściciel zamknął lokal i tyle go widziano. Po raz drugi Monte Carlo stało się tematem rozmów w Białymstoku w styczniu 1936 r. Oto w poczytnym tygodniku Tempo ukazała się informacja - „Sensacja. Filia kasyna gry z Monte Carlo w… Supraślu (!)” I dalej opisywano w nie mniej sensacyjnym tonie wizytę jednego z dyrektorów kasyn w Monte Carlo, Leona Rene. Powoływano się na informacje, że pełnomocnikiem do założenia kasyna w Supraślu został mieszkający w Wiedniu Cezary Segalini. W kolejnym numerze pisma podawano, powołując się na doniesienia warszawskich i krakowskich dzienników.
Na kasyno przeznaczony miał zostać pałac Buchholtzów. Snuto plany o asfaltowaniu szosy z Białegostoku do Supraśla. Mówiono o bajońskiej sumie 200 tys. zł, za którą miano kupić pałac od spadkobierców zmarłej Adeli Buchholtz. Nie wiadomo skąd pojawiły się informacje o tybetańskim lekarzu Badmajett, który w tym samym pałacu miał ponoć otworzyć sanatorium, w którym chorzy leczeni mieliby być „według jakiś tajemniczych zasad importowanych przezeń do Polski z Tybetu”.
Po takich sensacjach w Białymstoku aż zawrzało od plotek i domysłów. Sensacja żyła swoim bytem do końca marca 1936 r., kiedy to redakcja Tempa ogłosiła, że całe Monte Carlo w Supraślu wyssała sobie z palca. Obśmiewano miejscową prasę brukową, że dała się nabrać na te wierutne bzdury. Dostało się też porządnie korespondentowi ogólnopolskich gazet, znanemu esperantyście Jakubowi Szapiro, który okazał się najbardziej nierzetelnym dziennikarzem, wymyślając i tybetańskiego maga, i 200 tys. zł, i asfalt do Supraśla.
Redakcyjna kaczka podrzucona przez Tempo dokumentnie skłóciła miejscowe środowisko dziennikarskie. Nic więc dziwnego, że na kolejne Monte Carlo trzeba było czekać w Białymstoku aż 30 lat. Zima 1967 r. była sroga. Na początku stycznia Białostocczyzna została dosłownie odcięta od świata. Obfite opady śniegu i silny wiatr spowodowały, że jak donosiła Gazeta Białostocka „w zasadzie wszystkie drogi naszego województwa były nieprzejezdne do ruchu kołowego”. Informowano też, że „pociąg jadący do Gołdapi nie mógł się przebić przez zaspy”. Dla otuchy podróżnych dodawano, że „aby nie dopuścić do takich sytuacji, pługi odrzutowe kursują na trasach kolejowych”. Odrzutowość dotyczyła oczywiście sposobu usuwania śniegu z torów, a nie napędu pługów. Taka sytuacja meteorologiczna w latach 60. XX wieku nie była żadną sensacją. Białostoczanie przyzwyczajeni byli do mroźnych i śnieżnych zim. Ale ten styczeń, a właściwie jeden jego dzień miał być niezwykły. Do Białegostoku mieli przyjechać uczestnicy słynnego rajdu Monte Carlo. Rajdowcy zjawić się mieli w mieście, mało kojarzonym ze stolicą Monaco, za sprawą ówczesnej organizacji zawodów. Polegała ona na gwieździstym, jak to określano, zjeździe rajdowców z różnych stron Europy właśnie do Monte Carlo, aby tam rozegrać główną, decydującą część zawodów. Jeden z wyścigów rozpoczynał się w Warszawie i aby było ciekawiej prowadził w przeciwnym kierunku niż meta, czyli do Białegostoku, a dalej do Olsztyna. Aby rajdowcy mogli dojechać do Białegostoku trzeba było dokonać nie lada wyczynu nie mającego nic wspólnego z mistrzostwem kierownicy tylko łopaty i miotły. Odśnieżano więc na potęgę. Z Warszawy zapowiadano, że do startu szykuje się 12 załóg, a wśród nich sam Sobiesław Zasada na Lancii Fulvii. No i zaczęło się. Rajd z Warszawy ruszył w nocy z piątku na sobotę. 15 stycznia około godziny 5 rano pierwsi kierowcy zjawili się w Białymstoku. Meta z punktem pomiaru czasu znajdowała się na ulicy Dąbrowskiego przy ówczesnej siedzibie automobilklubu nieopodal kościoła Św. Rocha. Pierwsze przyjechały załogi austriacka i angielska. Ale blisko 2 tys. białostoczan czekało na Sobiesława Zasadę. „Wreszcie jest. Ogromne owacje. Samochód ledwo toruje sobie drogę do parkingu. Mnóstwo młodocianych kibiców (nawet o tej porze) wyciąga ręce z notesami po autografy. Życzenia pomyślnej jazdy słyszy nasz mistrz Europy na każdym kroku od chwili wyjścia z samochodu do wejścia do kawiarni Stylowej gdzie było śniadanie”. Po posiłku i krótkim odpoczynku rajdowcy wystartowali do kolejnego etapu. W 1968 r. scenariusz pogodowy był podobny. Notowano rekordowo niskie temperatury. Gazety donosiły złowieszczo - „Zima pokazuje pazury” lub „Zima sroży się Europie”. Ale pomimo tych warunków rajd Monte Carlo wystartował.
Nad ranem 20 stycznia w 20 stopniowym mrozie rajdowcy zjawili się w Białymstoku. Był oczywiście wśród nich Sobiesław Zasada tym razem na Porsche. Witał go transparent przygotowany przez młodych miłośników motoryzacji - „Precz z kwasami, niech żyje Zasada”. Już dwa miesiące później w marcu 68 autorzy takiego sloganu mieliby spore kłopoty, ale w styczniu brzmiał on bez żadnych aluzji. Tak jak i w poprzednim roku na przybyłe do Białegostoku 14 załóg czekało śniadanie w Stylowej i po kilkudziesięciu minutach start w dalszą drogę do Monte Carlo via Olsztyn. W następnych latach rajd omijał Białystok, aby pojawić się ponownie w 1972 r. I tu nastąpiła adresowa zmiana. Jeszcze w 1968 r. białostocki automobilklub przeniósł się do nowej siedziby, naówczas nowoczesnego budynku przy ulicy Lenina. Monte Carlo na Lenina to była ideologiczna sensacja. Załogi z Wielkiej Brytanii, Austrii, Francji, Niemiec. Wszyscy w zachodnich samochodach oklejonych kolorowymi reklamami. Taki widok przyciągał rozogniony wzrok białostoczan. To był powiew innego świata, który z Leninem nie miał nic wspólnego.21 stycznia sprawozdawca prasowy odnotował, że „niezliczone tłumy białostoczan witały zawodników i … przeszkadzały organizatorom. Serdeczność mile w tym wypadku widziana, ale przede wszystkim trzeba na imprezie sportowej wykazać się kulturalnym zachowaniem. A tego niestety zabrakło”. Tak skomentował dziennikarz wielkie zainteresowanie białostoczan, którzy widzieli w tej imprezie ślad wielkiego, a jakże dalekiego im świata. Tym razem nic nie wspominano o transparentach. Wszyscy wiwatowali na cześć Zasady, który jechał w tej edycji rajdu na polskim Fiacie 125, a jego pilotem była żona Ewa, co jeszcze bardziej wzmagało zainteresowanie widzów. Solik w automobilklubowej restauracyjce Czar czterech Kółek, przy którym państwo Zasadowie jedli kolację był oblegany.
Ostatni raz Monte Carlo zawitało do Białegostoku w 1975 r. i już nie na Lenina. Być może ktoś doszedł do wniosku, że wódz rewolucji patronem startu do Monte Carlo to i tak o jeden raz za dużo. 15 stycznia 18 załóg, które wystartowały z Warszawy zajechało na dziedziniec pałacu Branickich. To zdecydowanie lepiej się kojarzyło. Książę Monaco to przy Janie Klemensie płotka. Był u Branickich po raz kolejny Sobiesław Zasada. Ale tym razem bardziej pasował do Lenina, bo przyjechał fiacikiem 126 p. Tak to w przypadku białostockiego Monte Carlo potwierdziło się powiedzenie, że do trzech razy sztuka. W prawdziwym kasynie raczej nie radzę próbować.