Ze zb. Joanny Korzec z Kątów Opolskich.
Przed tygodniem przedstawiłem pierwszą część wręcz niewiarygodnych dziejów urodzonego na Wołyniu, w Łanowcach, opolskiego inżyniera Jerzego Wadasa (1927-1993), budowniczego m.in. Metalchemu i Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu.
W lutym 1944 roku banderowcy otoczyli Łanowce i zaczęli palić polskie domy. Polacy schronili się w kościele i tam się zabarykadowali. Ukraińcy rozpoczęli szturm kościoła, próbując wyważyć drzwi wejściowe, a później z drabin zaczęli przez okna wrzucać do kościoła podpalone wiązki słomy. Polacy bronili się desperacko. W pewnym momencie otworzyli drzwi kościoła i próbowali uciekać w kierunku lasu, ale zatrzymał ich ogień karabinów. Wszyscy, którzy zostali w kościele, zginęli. Według Natalii Żylińskiej tam zginął Stanisław Wadas - właściciel restauracji w Łanowcach, ojciec Jerzego Wadasa - i jego rodzeństwo.
Nacjonaliści ukraińscy likwidowali też małżeństwa mieszane w Łanowcach. Gdy zabijali męża Natalii, który był Polakiem, usłyszała: „Ciebie nie zabijemy ze względu na te dzieci, ale masz je wychować tak, żeby zapomniały, kim był ich ojciec”.
Jerzy Wadas po zamieszkaniu u owdowiałej Żylińskiej pomagał jej w pracach domowych, ale po kilku tygodniach zjawił się Ukrainiec z pytaniem, jak długo ma zamiar gościć tego Lacha i gdzie on śpi. Powiedziała, że osobno, na poddaszu. Wadas, przejęty tą opowieścią, postanowił przenieść się do piwnicy, a na łóżku na poddaszu, gdzie dotychczas spał, ułożył kukłę przykrytą pierzyną. Trzy dni później nocą pod dom podeszło dwóch banderowców - jeden został na dziedzińcu, a drugi z latarką poszedł na poddasze i oddał serię strzałów. Obudzony strzałami Wadas schował się pod kanapą. Kiedy rano poszedł na poddasze, w miejscu, w którym poprzednio spał, ujrzał przestrzeloną pościel. Uświadomił sobie, że uniknął kolejnej - już czwartej w swym życiu - egzekucji. Banderowcy nadal działali z ukrycia w okolicy, choć byli tropieni przez enkawudzistów.
Któregoś dnia Jerzy Wadas spotkał Darię Jaremczuk - niegdyś kucharkę w restauracji ojca. Gdy dowiedziała się, że przeżył masakrę, odszukała go i przekazała mu rzeźbioną drewnianą skrzynkę, która spełniała rolę szkatułki, gdzie ojciec przechowywał kosztowności. Wadas znał tę szkatułkę, ale jako chłopiec nie znał jej zawartości. Daria Jaremczuk powiedziała, iż otrzymała tę szkatułkę na przechowanie od Stanisława Wadasa i postanowiła oddać ją teraz jego synowi.
Skrzynka była wypełniona dolarami i rodzinną biżuterią. Zszokowany bezinteresownością dawnej pracownicy restauracji swego ojca Wadas wziął garść precjozów, mówiąc, aby przyjęła je jako zapłatę za ich przechowanie. Daria Jaremczuk cofnęła rękę, twierdząc, że jej się nic nie należy. „Mamy z czego żyć - powiedziała - a ty straciłeś wszystko: taką dobrą rodzinę, dom, zostałeś sam. To straszne, co cię spotkało”. Wadas był zdumiony, że Daria, wiedząc o śmierci całej jego rodziny, nie przywłaszczyła sobie tego skarbu i w całości zwróciła przechowywane precjoza. Była to jej forma wdzięczności za dobroć niegdyś doznaną ze strony swego pracodawcy.
Od Darii Jaremczuk Wadas usłyszał inną wersję śmierci swego ojca. Według niej Stanisławowi Wadasowi udało się uciec z płonącego kościoła przed atakującymi banderowcami. Wybiegł pierwszy po otwarciu drzwi, szczęśliwie przebiegł przez grad kul i schronił się w domu zaprzyjaźnionych Ukraińców - Farynów. Po przebytej tam nocy postanowił przedrzeć się do Krzemieńca. Szedł wzdłuż rzeki w kierunku Wiśniowca. Przy głównym trakcie wiodącym na Krzemieniec spotkał furmankę. Okazało się, że jechało nią dwóch Ukraińców. Zaprosili go do siebie. Jeden z nich poznał restauratora i wydał go w ręce banderowców we wsi Czajczyńce (8 km od Łanowiec), gdzie przy wyzwiskach „Ty parszywy Lachu!” został rozebrany do bielizny, pobity do nieprzytomności i zastrzelony. Jego zwłoki zakopano pod płotem na tamtejszym cmentarzu. Wiadomość o śmierci powszechnie znanego właściciela polskiej restauracji w Łanowcach szeroko rozeszła się po okolicy.
Daria Jaremczuk przekazała też informację, że część zamordowanej rodziny Wadasów mogła być wrzucona do przykościelnej studni. Jerzy Wadas, stwierdziwszy, że studnia jest zasypana ziemią, wziął paru młodych mężczyzn, którzy za kilka złotych obrączek zgodzili się wybrać tę ziemię. Po jej wydobyciu ukazały się rozkładające się zwłoki ludzkie, które wypełniały całą cembrowinę. Fetor rozkładających się ciał spowodował, że zaniechano dalszej pracy. Studnia miała głębokość około 10 metrów i tamtej nocy w lutym 1944 roku stała się grobem dla kilkunastu Polaków. Postanowiono zasypać ją ponownie ziemią i postawiono przy niej krzyż. Wkrótce okazało się, że Jerzy Wadas był jedynym ze swej rodziny i jednym z nielicznych Polaków z Łanowiec, którzy przeżyli wojnę - oprócz tych, którzy uciekli z Niemcami, i dwóch rodzin, które podstawionym na polecenie Hermana pociągiem opuściły miasteczko i wyjechały do Lwowa.
Po kolejnym przeżytym wstrząsie Jerzy Wadas postanowił na zawsze opuścić Łanowce. Ze stacji w Krzemieńcu wyjechał pociągiem towarowym na zachód. Zatrzymał się u krewnych w Olkuszu. Zdał na Politechnikę Śląską w Gliwicach, na Wydział Inżynierii Sanitarnej, i dzięki zawartości szkatułki ojca ukończył studia.
Banderowiec w polskim wojsku
Pewnego dnia Jerzy Wadas - wówczas student Politechniki Śląskiej, jadąc w Gliwicach tramwajem, zwrócił uwagę na oficera w polskim mundurze. Wydawało mu się, że skądś zna tę twarz. Przyglądał się wojskowemu intensywnie przez całą podróż i nagle skojarzył, iż jest to Ukrainiec z Łanowiec i że może to być jeden z tamtejszych przywódców UPA, o nazwisku Tiereszko. Gdy oficer wysiadł z tramwaju, Wadas poszedł za nim. Okazało się, że śledzony porucznik wszedł do polskich koszar. Wadas zapytał wartownika, jak się ten wojskowy nazywa. „To porucznik Król” - usłyszał odpowiedź. Wówczas poprosił wartownika o natychmiastowe umożliwienie mu rozmowy z dowódcą tej jednostki, w bardzo ważnej sprawie.
Wartownik zawiadomił dowódcę. Wadas poinformował go, że w oficerze wojska polskiego, który nazywa się Król, poznał dawnego dowódcę UPA z rodzinnych stron na Ukrainie odpowiedzialnego za mordy również w jego rodzinnych Łanowcach. Dowódca postanowił doprowadzić do konfrontacji. Polecił Wadasowi ukryć się za szafą i wezwał do pokoju porucznika Króla, ale postawił przy nim dwóch żołnierzy. Gdy Król stanął przed komendantem, ten głośno krzyknął mu w twarz: „Wiem, że nazywasz się Tiereszko, a nie Król”. Ukrainiec krzyknął, że to nieprawda, że jest Polakiem, któremu rodzinę wymordowano na wschodzie. Komendant przerwał mu w pół zdania, mówiąc: „Mam świadka. Wadas z Łanowiec, wyjdź zza szafy!”. Gdy wezwany wyszedł z ukrycia, zszokowany porucznik, słysząc nazwisko Wadas, sięgnął natychmiast po pistolet, ale dwóch żołnierzy stojących obok rzuciło się nań i powaliło go na podłogę. To zachowanie „porucznika Króla” przekonało dowódcę jednostki, że ma do czynienia z banderowcem. Tiereszko został aresztowany i zaczęło się intensywne śledztwo w jego sprawie. Nie było ostatecznych dowodów, bo porucznik bronił się zaciekle, z determinacją powtarzając, że jest Polakiem z Wołynia, który stracił tam rodzinę i wszystkie dokumenty.
Sprawę rozstrzygnęła informacja, że w Ząbkowicach Śląskich i Paczkowie osiedliły się dwie rodziny z Łanowiec, które dzięki Wadasowi opuściły rodzinne strony pociągiem do Lwowa. Ich zeznania potwierdziły tożsamość Tiereszki. Został skazany na karę śmierci i rozstrzelany na terenie koszar w Gliwicach i tam zakopany. Był to ostatni epizod w wojennej Golgocie Jerzego Wadasa.
Po ukończeniu studiów inżynierskich na Politechnice Gliwickiej Wadas otrzymał nakaz pracy w Opolu. Zamieszkał tam. Jak wcześniej napisałem, był jednym pierwszych budowniczych w naszym mieście. Jego ostatnią pracą był nadzór na budowie Wojewódzkiego Centrum Medycznego w Opolu.
Jeszcze w czasach gliwickich poznał i ożenił się ze Ślązaczką Elżbietą Otlik (1928-2012). W Opolu mieszkał przy ulicy Pasiecznej. Miał syna Stanisława i córkę Joannę, która ukończyła chemię na Uniwersytecie Opolskim i obecnie pracuje w szkole w Kątach Opolskich. Jerzy Wadas zmarł w listopadzie 1993 roku, w wieku lat 66, kilka miesięcy po przejściu na emeryturę. Spoczął na cmentarzu w Opolu. Żegnało go wielu opolan z Wołynia i opolskich Sybiraków, z których niejeden przeżył podobną golgotę.
Bracia Mariańscy
Jerzy Wadas przyjaźnił się w Opolu z Antonim Mariańskim. Pracowali jako inżynierowie na wielu budowach, a ponieważ obaj z sentymentem wracali wspomnieniami na rodzinny Wołyń, przyjaźń ich miała dodatkowe impulsy.
Antoni Mariański, syn Leona (1892-1967) i Bronisławy z Sakowiczów (1902-1993) - rolników ze wsi Zasmyki, położonej 15 kilometrów na południe od Kowla, miał liczne rodzeństwo: dwóch braci i trzy siostry. Rodzina ta miała szczęście, bo w całości przeżyła czystkę etniczną na Wołyniu, ale koszmar wydarzeń, które rozgrywały się na jej oczach, zostawił szczególnie trwały ślad w pamięci dwóch braci Mariańskich.
Swoje dramaty z lat wołyńskich Leon Mariański (1923-2002) - starszy brat Antoniego, opisał w książce „Od Zasmyk do Skrobowa - wspomnienia żołnierza 27 Wołyńskiej Dywizji Armii Krajowej” (Opole 1994). Tę obszerną (421 stron), ilustrowaną unikatowymi fotografiami publikację wydał pod nazwiskiem Leon Karłowicz. Takie nazwisko przyjął w 1945 roku w Lublinie, aby ukryć swą akowską przeszłość i działalność konspiracyjną na Wołyniu. Zmienił również datę swego urodzenia, aby mieć gwarancję, iż funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa nie odkryją jego dawnych związków z Armią Krajową. Ten zabieg okazał się skuteczny.
Leon Mariański pod nazwiskiem Karłowicz ukończył Katolicki Uniwersytet Lubelski i przez ponad 35 lat uczył historii i języka polskiego w Technikum Pszczelarskim w Pszczelej Woli koło Lublina. Był tam wyjątkowo szanowanym nauczycielem, zadziwiającym swą pasją popularyzatorem literatury polskiej. Prowadził wzorcowo - w opinii kuratorium lubelskiego - szkolny teatr, corocznie wystawiając polskie komedie i dramaty (w sumie 58 premier). Ożenił się w Lublinie z Alicją Sceliną - Wołynianką, towarzyszką z partyzanckich szlaków (była sanitariuszką w 27 Wołyńskiej Dywizji AK). W 1948 roku Alicja - za udział w procesji Bożego Ciała, w trakcie której doszło do starcia z funkcjonariuszami UB - trafiła na 5 lat do więzienia. Odsiadywała wyrok w kazamatach zamku lubelskiego, a później w Grudziądzu. Pierwszego syna - Tadeusza urodziła w szpitalu więziennym i dopiero po półtora roku mogła przekazać go swemu mężowi na wolności. Później mieli jeszcze troje dzieci i razem uczyli w Technikum Pszczelarskim.
Gdy po upadku PRL pojawiła się możliwość upamiętnienia czynów 27 Wołyńskiej Dywizji AK i polskiej samoobrony na Wołyniu, Leon Karłowicz oddał tej sprawie wszystkie swe siły. Dokumentował przeszłość i wspólnie z Tadeuszem Perszem - nauczycielem z Chełma był głównym inicjatorem odbudowy cmentarza 27 Wołyńskiej Dywizji AK w Zasmykach, w miejscu, gdzie przez pół wieku rosły chaszcze, jak całun pokrywające wbite w ziemię resztki krzyży na żołnierskich mogiłach.
Karłowicz miał też swój udział w renowacjach i budowie innych kresowych cmentarzy, m.in. w Przebrażu, Rymaczach i Bielinie.
Oprócz monografii o swojej wołyńskiej dywizji zostawił dużą spuściznę literacką, w sumie 25 książek historyczno-wspomnieniowych, tomiki wierszy i dwie rozprawy naukowe o pszczelarstwie.
Młodszy brat Leona - Antoni Mariański (rocznik 1927), absolwent Politechniki Warszawskiej - z powodu nakazu pracy osiadł w Nysie. Później zamieszkał w Opolu. Prowadził renowacje obiektów sakralnych i budował nowe świątynie na Śląsku. Był m.in. głównym budowniczym (od fundamentów po dach) dużego kościoła pod wezwaniem bł. Czesława w opolskiej dzielnicy Zaodrze oraz Drukarni św. Krzyża w Opolu. Poza pracą zawodową angażował się - podobnie jak jego starszy brat Leon - z wielką ofiarnością w dokumentowanie zbrodni banderowskich na Wołyniu. Napisał kilkaset artykułów i polemik drukowanych w wielu czasopismach, m.in. w „Na Rubieży”, „Myśli Polskiej” i „Naszym Dzienniku”. Wydał je później (za swoje oszczędności) w ośmiu tomach pod ogólnym tytułem „Niechciana prawda”.
Gdy czyta się te publikacje, napisane z pasją i talentem polemiczno-publicystycznym, trudno uwierzyć, że inżynier budowlaniec wykonał na marginesie swych obowiązków zawodowych tak ogromną pracę historyczno-dokumentacyjną, częstokroć zastępując zawodowych historyków - pracowników instytutów historii w licznych polskich uniwersytetach. Antoni Mariański dołączył tą twórczością do grona wybitnie zasłużonych strażników pamięci o hekatombie Polaków na Wołyniu i Podolu, takich jak Ewa i Władysław Siemaszkowie, Szczepan Siekierka, Zbigniew Okoń czy Lucyna Kulińska. Bez ich ogromnej pracy prawda o ludobójstwie na Kresach byłaby o wiele łatwiejsza do przemilczenia i ukrycia.
Retoryka zamazywania prawdy
Antoni Mariański pisał swe teksty w czasach, gdy zamazywano prawdę o czynach banderowców na Wołyniu, gdy ówczesne mainstreamowe autorytety moralne - dbając o poprawność polityczną - w gazetach wysokonakładowych i w głównych mediach unikały jak ognia obarczania nacjonalistów ukraińskich winą za zbrodnie ludobójstwa. Nawet Sejm RP w latach rządów Unii Wolności, AWS, SLD, a później Platformy Obywatelskiej (przełom XX i XXI wieku) oraz prezydenci RP - Aleksander Kwaśniewski, Lech Kaczyński i Bronisław Komorowski albo przemilczali, albo posługiwali się w tematyce wołyńskiej swoistą nowomową, językiem pokrętnym, twierdząc, że na Wołyniu tamtejsza tragedia „nosiła znamiona ludobójstwa”.
Przykładem tych politycznych praktyk może być wywiad z prof. Tomaszem Nałęczem - ówczesnym doradcą do spraw historycznych prezydenta Bronisława Komorowskiego zamieszczony w „Rzeczpospolitej” 14 czerwca 2013 roku. Na pytanie publicysty Michała Szułdrzyńskiego: „Jak Pan nazwie to, co wydarzyło się 70 lat temu na Wołyniu?” prof. Nałęcz odpowiedział: „Wyjątkowo potworna zbrodnia. Historycy polscy są dość zgodni, że zginęło około 100 tysięcy Polaków”. „Doszło do ludobójstwa?” - dopytywał dziennikarz. „To była czystka etniczna - odpowiedział profesor historii, doradca prezydenta - realizowana metodą ludobójstwa, nie cofająca się przed ludobójstwem. To nie było jednak klasyczne ludobójstwo”. Trudno o przykład bardziej pokrętnego lawiranctwa. Cały ten wywiad obciążony był taką mglistą retoryką. Nie sposób było zrozumieć, dlaczego poważni politycy, z wykształcenia historycy, uciekali się do takiej marnej dyplomacji, rezygnując w tym przypadku z godności narodowej, i lekceważyli śmierć w potwornych męczarniach setek tysięcy rodaków w polskich wsiach na Wołyniu startych przez ludobójców z powierzchni ziemi.
Nie mogąc zrozumieć tego pokrętnego języka, zapytano doradcę prezydenta Komorowskiego, co należy rozumieć przez termin „klasyczne ludobójstwo”, którego rzekomo nie było na Wołyniu. Profesor Tomasz Nałęcz wyjaśniał: „Klasyczne ludobójstwo polega na wytępieniu całej społeczności tylko z powodu przynależności etnicznej. Potworna strategia ukraińskiego nacjonalizmu na Wołyniu i innych terenach Rzeczypospolitej zakładała przepędzenie polskich mieszkańców, a metodą było brutalne mordowanie tych, którzy trwali na tej ziemi. Zbytnio nie przeszkadzano ucieczkom i przenosinom”. Nie jest to jednak prawda. Istnieje wiele przykładów, że Ukraińcy zabijali także tych Polaków, którzy uciekali w popłochu z Wołynia. Jedna z najbardziej wstrząsających zbrodni miała miejsce w Tajkurach - wsi leżącej w połowie drogi między Ostrogiem a Równem, gdzie m.in. zamordowano uciekającego do Polski szewca Kazimierza Słotwińskiego.
Antoni Mariański miał odwagę publikować swoje ostre teksty polemiczne z publicystami ukraińskiego periodyku „Nasze Słowo” oraz ze stanowiskiem ministrów spraw zagranicznych Polski Radosława Sikorskiego i Grzegorza Schetyny oraz wiceprzewodniczącego Parlamentu Europejskiego Jacka Protasiewicza.