Moda na sukces” na Wiejskiej
Od razu uspokajam: nie mam zamiaru zaglądać politykom do łóżka. No chyba, że to polityczna łożnica, bo polityczne alianse, zdrady, separacje i spektakularne powroty są znacznie ciekawsze i starsze niż III RP.
Życie partyjne przypomina mi najsłynniejszą operę mydlaną - „Modę na sukces”. Odnoszę bowiem nieodparte wrażenie, że w obu tych przypadkach wszystko sprowadza się do jednego: kto z kim i kiedy. Partyjne zdrady, rozwody, a czasem nawet eksmisje są chlebem powszednim polskich polityków. Szczególnie po przegranych wyborach. I może Państwa zmartwię, ale wcale nie wymyśliła ich Platforma Obywatelska.
- Partie polityczne, nie tylko polskie, nie są monolitami – przyznaje dr Andrzej Ferens, wrocławski politolog. - Wewnątrz toczą się różne procesy, ścierają się różne poglądy, koncepcje. Czasem ich wynikiem są roszady, spektakularne odejście z jakieś formacji pojedynczego polityka czy nawet całego środowiska.
Nie po drodze mi z wami...
Lata 90. XX wieku pełne były (dzisiaj już zapomnianych) politycznych zakrętów i wolt. Kto pamięta, że w 1993 roku Leszek Miller namówił Katarzynę Piekarską, by opuściła Unię Demokratyczną i przeszła do SdRP (wtedy była to jeszcze Socjaldemokracja Rzeczypospolitej Polskiej)? Zapewne jeszcze mniej osób wspomina powstanie Partii Konserwatywnej, którą założyli w roku 1992 politycy skupieni we Frakcji Prawicy Demokratycznej, działającej wewnątrz Unii Demokratycznej.
Inna sprawa, że środowisko wokół Aleksandra Halla, Macieja Płażyńskiego i Wiesława Walendziaka nie przetrwało zbyt długo. Już w 1994 roku Partię Konserwatywną opuściła spora grupa działaczy (byli wśród nich Kazimierz M. Ujazdowski i Paweł Zalewski), by stworzyć Koalicję Konserwatywną. Panowie w większości spotkali się kilka lat później, współtworząc Akcję Wyborczą Solidarność i zakładając Stronnictwo Konserwatywno-Ludowe.
Burze nie ominęły partii znanej dzisiaj przede wszystkim z piosenki Pawła Kukiza. Mowa oczywiście o Zjednoczeniu Chrześcijańsko-Narodowym. Nie mam zamiaru opisywać skomplikowanej historii tego ugrupowania, które trzykrotnie (!) było wykreślane z ewidencji partii politycznych. Początkową popularność Zjednoczenie zawdzięczało „trzem muszkieterom ZChN”, czyli: Stefanowi Niesiołowskiemu, Janowi Łopuszańskiemu i Markowi Jurkowi. W 1991 roku partia ta zdobyła 49 mandatów Sejmie oraz 9 w Senacie i stała się ważnym elementem gabinetu Jana Olszewskiego.
Nie muszę dodawać, że Zjednoczenie jak lew broniło rządu Olszewskiego podczas głosowania wniosku o wotum nieufności zgłoszonego po ujawnieniu tzw. listy Macierewicza (członka ZChN i ówczesnego ministra spraw wewnętrznych). Problem polegał na tym, że na owej liście znalazły się nazwiska ważnych polityków Zjednoczenia, w tym Wiesława Chrzanowskiego. Macierewicza wyrzucono z ZChN.
Trudno mówić o dobrowolnej zmianie barw także przypadku posłanki Barbary Labudy. Wiadomo było, że po połączeniu się Unii Demokratycznej i Kongresu Liberalno-Demokratycznego w Unię Wolności, Labuda nie pasowała do odnowionej formacji. Jej kolegów nie cieszyły takie wypowiedzi, jak: „Uwaga posłów, senatorów i ministrów jest absorbowana przez manie seksualne duchowieństwa katolickiego, które wymusza na nas ciągłe debatowanie o aborcji”. To właśnie po tych słowach Jan Maria Rokita zadekretował, że Labuda musi odejść z UW. I odeszła, wyrzucona przez sąd partyjny za... niepłacenie składek.
Po latach wrocławska posłanka powiedziała, że Unia rozstała się z nią bez klasy. Na ironię zakrawa fakt, że z Janem Marią Rokitą bez klasy rozstała się kilka lat później Platforma Obywatelska. Bo choć posła nikt formalnie z partii nie wyrzucił, praktycznie zmuszono go do odejścia. Inna sprawa, że Rokita miał swoje za uszami – między innymi, wbrew partyjnym ustaleniom, poparł kandydata PiS na prezydenta Krakowa.
Andrzeja Celińskiego nie trzeba było wyrzucać z Unii Wolności, odszedł sam (w 1999 roku), uznając, że formacja ta w sferze ideologicznej zbytnio zbliża się do prawicy. Złośliwi mówili, że SLD przekupiło go obietnicą politycznej kariery. Tyle tylko, że na zmianę partyjnych barw zdecydował się w najgorszym z możliwych momentów – tuż przed wybuchem afery Rywina, która podzieliła Sojusz i doprowadziła do jego upadku. Nie da się ukryć, że spora część działaczy SLD była tak zniesmaczona całą sytuacją (także zachowaniem części posłów Sojuszu w komisji śledczej), że postanowiła odejść i zbudować własną formację. Inicjatorem rozłamu był Marek Borowski. W jego Socjaldemokracji Polskiej znalazły się takie tuzy lewicy, jak: Izabella Sierakowska, Jolanta Banach, Andrzej Celiński. Ten ostatni po czterech latach odszedł z SDPL i na chwilę związał się z Partią Demokratyczną.
Ból przegranych wyborów
Pierwsze pytanie, jakie stawiają działacze po każdych przegranych wyborach, zawsze brzmi: „kto zawinił i kto powinien za to zapłacić?”. - Szukanie winnego to naturalnych odruch – mówi Andrzej Ferens. - Jednak przegrana często obnaża kryzys w danej partii. A stąd już krótka droga do pozbycia się osób, które zbytnio obciążają dane ugrupowanie lub są zagrożeniem dla jego jedności. Czasem do głosu dochodzi ludzka natura i przy okazji załatwiane są personalne porachunki. Bo ktoś kiedyś coś powiedział...
Zacznę nietypowo. Od przegranej w partyjnych wyborach. Bo właśnie taka przegrana spowodowała odejście w 2000 roku dużej grupy działaczy (przede wszystkim związanych wcześniej z KL-D) z Unii Wolności. Przewodził im Donald Tusk. Burze nie ominęły Prawa i Sprawiedliwości. W roku 2010, po mało imponujących dla PiS wynikach wyborów samorządowych, komitet polityczny wyrzucił z partii Joannę Kluzik-Rostkowską i Elżbietę Jakubiak. Podobno wypowiedzi obu posłanek w mediach, jak stwierdziła bodaj Beata Szydło, „odbijały się niekorzystnie na wyniku wyborczym PiS”. Za obiema paniami z partii odeszła grupa posłów (między innymi Paweł Poncyljusz, Adam Bielan, Michał Kamiński i Paweł Kowal), która założyła ugrupowanie Polska Jest Najważniejsza. PJN długo nie przetrwało, ostatecznie połączyło siły z Jarosławem Gowinem („uciekinierem” z PO), który założył partię Polska Razem.
Chcemy zajmować się ważniejszymi sprawami, niż ciągłym serialem „rozłam w PiS”
Rok później z PiS usunięto Zbigniewa Ziobrę, wówczas eurodeputowanego tej partii. Postępowanie dyscyplinarne wobec Ziobry, Tadeusza Cymańskiego i Jacka Kurskiego toczyło się w związku z ich „publicznymi wypowiedziami”, między innymi o „konieczności demokratyzacji PiS oraz otwarcia się partii na inne środowiska”. Ówczesny rzecznik Prawa i Sprawiedliwości, Adam Hofman, tak skomentował tę decyzję: - Chcemy zajmować się ważniejszymi sprawami, niż ciągłym serialem „rozłam w PiS”.
Razem z byłym ministrem sprawiedliwości odeszła całkiem spora grupa „ziobrystów”. Wśród nich była wrocławska posłanka Beata Kempa. Utworzyli ugrupowanie Solidarna Polska. Razem z Ziobrą z PiS odszedł Ludwik Dorn. Decyzja ta nie zaskoczyła nikogo, choć warto przypomnieć, że przez długie lata był on jednym z najbliższych współpracowników Jarosława i Lecha Kaczyńskich – razem zakładali Porozumienie Centrum. Nazywano go nawet „trzecim bliźniakiem”.
Trawestując stary, sowiecki toast, można powiedzieć, że polityczne rozwody są, były i będą. Wypijmy więc za nie, bo bez nich polityka byłaby nudna.
Autor: Hanna Wieczorek