Mityng Winobraniowy: z Szewińską, Ślusarskim, Wszołą...
Z kart historii lubuskiego sportu (22): Do Zielonej Góry zawitali wszyscy medaliści olimpijscy w lekkiej atletyce z igrzysk w Montrealu. Na stadion przy ul. Sulechowskiej przyszło 8 tysięcy kibiców. Za bilet trzeba było zapłacić 10 złotych
Na igrzyskach olimpijskich w Montrealu w 1976 roku Polska zajęła szóste miejsce w klasyfikacji medalowej, zdobywając 26 krążków: 7 złotych, 6 srebrnych i 13 brązowych. Dziś to osiągnięcie wręcz niewyobrażalne. Wyśmienitą robotę wykonali wtedy lekkoatleci.
Irena Szewińska - która już od kilkunastu lat królowała na stadionach świata, a o jej klasie świadczyło sześć medali olimpijskich i 11 z mistrzostw Europy - wywalczyła złoto w biegu na 400 metrów. Tytuł okrasiła fenomenalnym rekordem świata 49,28, który do dziś jest najlepszym wynikiem w historii polskiej lekkiej atletyki na tym dystansie wśród kobiet. W głowie nie mieściło się to, jak „odjechała” rywalkom na ostatniej prostej... W latach 1974-1978 pani Irena odniosła aż 34 kolejne zwycięstwa na 400 metrów.
Za Tadeusza Ślusarskiego kciuki trzymały całe Żary i cała Ziemia Lubuska. Tyczkarz, który wyszedł spod fachowej ręki trenera Grzegorza Kurkiewicza, już zimą 1976 roku dał próbkę swoich możliwości, bijąc halowy rekord świata rezultatem 5,56. W Montrealu faworytem był jednak Władysław Kozakiewicz. Pech chciał, że na rozgrzewce skręcił kostkę... A urodzony i wychowany w Żarach „Ślusarz” - choć na pewno odczuwał dyskomfort, skacząc z blokadą po niedawnej i paskudnej kontuzji ścięgna i stopy - zgarnął złoto! W finale miał tylko trzy udane próby: na 5,20, na 5,40 i na 5,50 był bezbłędny. I ta ostatnia dała mu tytuł mistrza olimpijskiego.
Ale kto wie, czy największym bohaterem reprezentacji nie był niespełna 20-letni Jacek Wszoła, który przed igrzyskami mógł się pochwalić „tylko” mistrzostwem Europy juniorów, ale też papierami na wybitnego skoczka wzwyż. Młodzieniec szczuplutki, z zawadiacką fryzurą i koralikowym naszyjnikiem. W deszczowym i trwającym ponad cztery godziny finale zupełnie pogubił się wielki Dwight Stones, rekordzista świata, pierwszy człowiek, który w tej konkurencji pokonał poprzeczkę na wysokości 2,30 metra. Konkurs zakończył z wynikiem 2,21... A złoto zgarnął panicz Jacek! Stoczył zwycięski bój ze swoim rówieśnikiem Gregiem Joy’em, w drugiej próbie zaliczył 2,25 i poprawił rekord olimpijski Dicka Fosbury’ego, który zasłynął jako prekursor stylu zwanego flopem.
Nie zawiódł Bronisław Malinowski. Mistrz Europy juniorów i seniorów w biegu na 3000 metrów z przeszkodami w Montrealu upolował srebro. A rezultat 8.09,11 do dziś jest nieosiągalny dla polskich „belkarzy”. Dorobek uzupełnili, także srebrni, uczestnicy sztafety 4x400 metrów. Zbigniew Jaremski, Jerzy Pietrzyk, Ryszard Podlas i Jan Werner wykręcili czas 3.01,43.
A teraz gwóźdź programu: ci wszyscy nasi medaliści olimpijscy zameldowali się w środę, 22 września 1976 roku na Mityngu Winobraniowym w Zielonej Górze!
Przyjechali o szóstej rano
Jan Strychalski był wówczas dyrektorem (funkcję tę pełnił społecznie) klubu lekkoatletycznego Lubtour Zielona Góra, spadkobiercy legendarnego Lumelu, i maczał palce w tym przedsięwzięciu. Skąd wziął się ten szatański pomysł?
- Pojechaliśmy z Grzesiem Kurkiewiczem, człowiekiem niezwykle zasłużonym i doskonale znanym w światku tyczkarskim, na zaproszenie PZLA do Warszawy po jakieś odznaczenie. On jako trener Tadka Ślusarskiego. Mieszkaliśmy w Domu Chłopa. Kiedy wręczano nam klucz do pokoju, wręczono nam także podarty na kawałki, takie 20-centymetrowe, papier toaletowy. W Warszawie zaczęto żartować, że nasi medaliści olimpijscy mogą przyjechać do Zielonej Góry, na prowincję, ale trzeba by załatwić nagrody - wspomina pan Jan. - Poustalałem zasady, dowiedziałem się, jaki jest cennik. Złotemu medaliście należało się 10 tysięcy złotych. To było wtedy dużo pieniędzy.
W Zielonej Górze wojewoda i pierwszy sekretarz komitetu wojewódzkiego nie tylko wyrazili zgodę, ale też pomogli załatwić prodiże, żelazka, pościel, serwisy do kawy, talerze, ręczniki, sztućce... Wszystko, o czym wielu ludzi marzyło, a co było dostępne jedynie w popularnych konsumach, czyli zakładowych magazynach milicji, komitetu wojewódzkiego, wojewódzkiego przedsiębiorstwa handlu wewnętrznego... Takie nagrody rzeczowe były mocną kartą przetargową przy kompletowaniu obsady mityngu. Pozostał jednak problem gratyfikacji pieniężnych. Rozwiązanie? Bilety! Po 10 złotych za sztukę, rozliczane później - w porozumieniu z odpowiednim urzędem - po 2 złote. Porównując ceny, Jan Strychalski wyliczał, że kilogram schabu kosztował wówczas 46 złotych, a pół litra wódki czystej czerwonej kapslowanej - 51 złotych (jak się miało własną flaszkę, to 50 złotych, bo już bez kaucji). Średnio zarabiało się zaś około 2 tysiące złotych. Z kolei z zawodnikami rozliczać się można było wyłącznie przez delegacje. Nic dziwnego, że powstawały niestworzone historie i trasy, jakie niektórzy musieli pokonać, by dotrzeć do Winnego Grodu...
„Bardzo długo czekała sportowa Zielona Góra na imprezę lekkoatletyczną z udziałem największych gwiazd królowej sportu. Zapowiedź startu mistrzów olimpijskich: Ireny Szewińskiej, Jacka Wszoły i Tadeusza Ślusarskiego oraz licznej grupy reprezentantów kraju ściągnęła na stadion przy ul. Sulechowskiej ponad 5 tysięcy entuzjastów sportu. Po raz pierwszy od wielu lat zawody lekkoatletyczne w Zielonej Górze zgromadziły tak liczną widownię. Trójka polskich mistrzów olimpijskich stawiła się na stadionie w komplecie i kilkutysięczna publiczność zgotowała im serdeczną owację” - pisała „Gazeta Zielonogórska” w czwartek, 23 września, dzień po mityngu.
Dokładna liczba widzów jest w tej chwili trudna do ustalenia. Nieżyjący już dziś Zbigniew Szwarc, który był etatowym spikerem nie tylko przy ul. Sulechowskiej, w piątym rozdziale publikacji „Lekkoatletyka na ziemi lubuskiej 1945-2001” pisał tak: „Na zakończenie sezonu odbyła się w Zielonej Górze wielka lekkoatletyczna gala z udziałem mistrzów olimpijskich Ireny Szewińskiej, Tadeusza Ślusarskiego i Jacka Wszoły oraz pozostałych medalistów i czołowych zawodników polskiej ekipy z Montrealu. 8 tys. zielonogórzan przybyło na stadion, by podziwiać mistrzów i powitać ich gorącymi oklaskami. Już nigdy więcej na zielonogórskim stadionie nie było tylu kibiców lekkoatletyki”.
Tak czy inaczej zainteresowanie XIII Mityngiem Winobraniowym było olbrzymie. - Wystartowało 28 olimpijczyków - podkreśla Jan Strychalski. - Cała banda przyjechała o szóstej rano pociągiem. Żukiem żeśmy ich zabierali, na pakę. Mistrzów olimpijskich!
Pojawił się nawet Janusz Pyciak-Peciak, złoty medalista w pięcioboju nowoczesnym. Udział w zawodach wziął, choć tylko symbolicznie - z pistoletem w ręku, jako... starter. Przygotowanie miał.
Śniadanie w domku klubowym organizatorzy przygotowali własnym sumptem. Później Ireną Szewińską i jej mężem Januszem - zapalonym fotografem - zajął się Zbigniew Majewski, równie dobrze znany jako „Szeryf”. Zaprosił małżeństwo do ośrodka pięcioboju nowoczesnego w Drzonkowie, gdzie szykowały się mistrzostwa świata juniorów. Mityng Winobraniowy zaczynał się o godzinie 15.30.
Mogła mnie ponieść fantazja
„Wielkim przeżyciem dla widzów były szczególnie kapitalne skoki rekordzisty Europy Jacka Wszoły i świetny bieg na dystansie 200 m rekordzistki świata Ireny Szewińskiej. Wysoka forma Jacka Wszoły znalazła potwierdzenie w doskonałych technicznie skokach na wysokości 2,10 2,15 i 2,20 m. Tę ostatnią wysokość rekordzista Europy pokonał w drugiej próbie, ale z kilkucentymetrową nadwyżką” - relacjonowała „Gazeta Zielonogórska”.
- Pamięta pan Mityng Winobraniowy tuż po igrzyskach olimpijskich w Montrealu? - pytam Jacka Wszołę. I przypominam, że do Zielonej Góry zawitał jako świeżo upieczony rekordzista Europy. Dwa tygodnie wcześniej w Koblencji skoczył 2,29, poprawiając o centymetr osiągnięcie legendarnego Walerego Brumela sprzed 13 lat.
- Na Mityngu Winobraniowym w Zielonej Górze byłem ze dwa czy trzy razy. Fajne zawody, z długimi tradycjami - zauważa pan Jacek. - Nie dziwię się, że w 1976 roku frekwencja była rekordowa. W Montrealu mieliśmy trzy złote, a w sumie pięć medali, czyli połowę dorobku dzisiejszych polskich sportowców na ostatnich czterech igrzyskach.
- W tamtych czasach dostawaliście coś za takie występy? Pewnie przaśnie to wszystko wyglądało...
- Wcale nie tak przaśnie. Były i pieniądze, i nagrody rzeczowe wręczane na podium, puchary albo coś takiego. Przeważnie krośnieńskie kryształy, zresztą bardzo ładne.
- Widziałem zdjęcie z tego Mityngu Winobraniowego, jak pokonuje pan poprzeczkę na 2,20. Z dużym zapasem...
- Nie pamiętam, ile dokładnie skoczyłem, ale mogło być wyżej. 2,25, może 2,26 albo nawet 2,27...
- Wiem, że atakował pan wówczas rekord Europy - 2,30.
- O, to nie wykluczam, że mogła mnie ponieść fantazja i po skoku na 2,20 od razu zabrałem się za 2,30. Wie pan, ja byłem wtedy bardzo spełniony, miałem dobry rok: pięć rekordów Polski, rekord Europy, złoty medal olimpijski...
I tak właśnie było. Po zaliczeniu 2,20 „mistrz olimpijski poprosił o podniesienie poprzeczki na wysokość 2,30 m, a więc 1 cm wyżej niż wynosi, należący do niego, rekord Europy. Skoków na takiej wysokości w Zielonej Górze nigdy nie oglądano. Niestety, wszystkie trzy próby były nieudane. Wszoła zademonstrował jednak i w tych skokach znakomitą dyspozycję. Drugi w tej konkurencji - Janusz Białogrodzki (Polonia Warszawa) uzyskał wynik 2,10 m” - odnotowuje „Gazeta Zielonogórska”.
- A miało jakieś znaczenie to, że startował pan w mateczniku Edwarda Czernika? - dopytuję.
- Trochę tak, bo jemu odebrałem rekord Polski - przyznaje pan Jacek, którego żona urodziła się w Żarach, a kawałek dzieciństwa spędziła w Gubinie.
Wywołany do tablicy pan Edward kojarzy słynny mityng, bo... - Moja żona też go organizowała - zaznacza. - Ja w tym okresie byłem trenerem kadry seniorów i Jacek z ojcem mi podlegali. Jak były zgrupowania, to razem żeśmy to prowadzili. Bardzo ciekawie Jacek wyglądał. Zresztą ja go pamiętam od dziecka, bo ojciec zabierał go na obozy. On się bawił w piaskownicy, a my trenowaliśmy... - wspomina pan Edward, który w latach 60. sam przyciągał tłumy na stadion przy ul. Sulechowskiej. Oj, chodziło się „na Czernika”. Skocznia była od strony lasu, dziś powiedzielibyśmy - od strony CRS. Trybuny na drugim wirażu pękały w szwach...
Jacek Wszoła nie pamięta, czy skocznia była wówczas jeszcze żużlowa, czy już tartanowa. Z pomocą przychodzi Jan Strychalski. - Komitet wojewódzki stwierdził, że Zielona Góra ma mieć tartan. I miejscowy Polsport metodą prób i błędów w 1975 roku ten tartan położył. Pęcherze się porobiły... - uśmiecha się pan Jan.
A „dialogi na cztery nogi” były mniej więcej takie:
Pierwszy towarzysz podczas wizytacji zainteresował się rowem z wodą, w którym wody akurat nie było: - Towarzysze, a po co ta dziura tutaj?
Zbigniew Szwarc na to: - Towarzyszu, nie zdążyliśmy jej zasypać. Zaraz zasypiemy.
- Tak trzeba było z nimi rozmawiać! - przekonuje pan Jan. - A wracając do Wszoły - skakał na nowym tartanie. Wtedy to był jeden z najlepszych stadionów w Polsce.
W końcu wjechaliśmy żukiem
„Irena Szewińska startowała w biegu na 200 m. Konkurencja ta odbyła się dopiero pod koniec zawodów, ale nikt nie opuścił wcześniej stadionu. Wszyscy czekali cierpliwie na start pani Ireny. Jeszcze raz mogliśmy podziwiać jej wielką klasę. Nie traktowała swego startu ulgowo, pobiegła znakomicie i uzyskała bardzo dobry rezultat 23,0 sek.” - melduje „Gazeta Zielonogórska”.
- Kiedy Szewińska przebiegła, to żeśmy nie upilnowali i wszystkie dzieciaki wleciały na środek stadionu - nie ukrywa Jan Strychalski, a w gazecie jest zdjęcie, jak najmłodsi kibice oblegają panią Irenę. - W końcu wjechaliśmy żukiem, ona wskoczyła na pakę i tak żeśmy ją wywieźli...
Mistrzyni olimpijska „O całą sekundę wyprzedziła na mecie Ewę Witkowską (AZS Poznań). Trzecia na mecie - E. Koropczak (Międzyrzecz) miała czas 25,0, a B. Oliszewska (Lubtour) - 25,1” - uzupełnia gazeta. Barbara Oliszewska za cztery lata pojedzie na igrzyska do Moskwy.
„Trzeci nasz złoty medalista, Tadeusz Ślusarski mocno odczuwa skutki bardzo bolesnej kontuzji. Nie chciał sprawić zawodu zielonogórzanom, bo z naszym regionem związany był przez wiele lat i stanął na starcie. Trzy skoki na wysokości 5 m były jednak nieudane. Drugi nasz czołowy tyczkarz Wł. Kozakiewicz nie przystąpił do konkursu, gdyż w czasie rozgrzewki przed konkurencją odnowiła się jego stara kontuzja i ten pechowy zawodnik musiał zrezygnować z udziału w zawodach” - czytamy dalej w gazecie.
Dziś wiemy, że sprawa z „Kozakiem” wyglądała zgoła inaczej. - Gdy się rozgrzewał, dostałem wiadomość z PZLA, że absolutnie nie może wystąpić, bo właśnie został zawieszony. Startował gdzieś w kolcach japońskiej firmy Tiger, a oficjalnym partnerem PZLA był przecież Adidas - zdradza Jan Strychalski. Kilka lat później w identyczną „aferę pantoflową” uwikłał się Jacek Wszoła i też został ukarany - zakazem występu w finale mistrzostw Europy.
„Wygrał skok o tyczce Wiesław Szkolnicki (Bałtyk Gdynia) wynikiem 5,00 m. Drugi był M. Ditrich (AZS Gorzów) - 4,60” - dodaje „Gazeta Zielonogórska”. I jeszcze: „Doskonale zaprezentował się także srebrny medalista olimpijski w sztafecie 4 razy 400 m, Ryszard Podlas, który zdecydowanie wygrał bieg na 400 m w czasie 46,5 przed E. Antczakiem (Gryf Słupsk) 47,5 i L. Serwiakiem (Śląsk Wrocław) 47,7. Na wysokim poziomie stał skok w dal mężczyzn. Grzegorz Cybulski (Śl. Wrocław) miał cztery skoki powyżej 7,80 i wygrał wynikiem 7,88. Wyprzedził on St. Jaskułkę (AZS W-wa) 7.57, A. Kędzierskiego (AZS W-wa) 7,42 i St. Szydłowskiego (AZS Wr.) 7,34”.
Cybulski - niesłychany i zmarnowany, niestety, talent z Nowej Soli - był już wtedy brązowym medalistą halowych mistrzostw Europy. Trzy dekady później zostanie ogłoszony najlepszym skoczkiem 90-lecia PZLA. Jego rekord Polski na stadionie - 8,27 - przetrwa 26 lat, a w hali - 8,01 - aż 32 lata.
Na powtórkę nie było szans...
- Nie dało się powtórzyć takiej imprezy? - zagaduję Jana Strychalskiego.
- Przyszła Moskwa, nic się nie odbyło, bieda... Nie było szans - odpowiada.