Miodobory, Święta Góra i zakopany dzwon. Wiele się znalazło, ten nie
- Większość Polaków mieszkających w naszej wsi wyjechała zaraz po wojnie. Oni wszyscy koniecznie chcieli do Polski. Inni, jak mój ojciec, byli przekonani, że Polska jest przecież u nas, w Połupanówce, a to przesuwanie granic to rzecz jak najbardziej tymczasowa - opowiada zielonogórzanka Janina Drzewucka.
W porównaniu z większością mieszkańców dawnych Kresów Janina Drzewucka, jak i ludzi, którzy mają podobną do niej biografię, mają nieco inną wizję historii II Rzeczpospolitej. Nie, nie różnią się co do ocen, czy wspomnień. Jednak dla nich ta kresowa historia trwa do połowy lat 50. minionego wieku.
- Moją rodzinną miejscowością jest Połupanówka, wieś leżąca siedem kilometrów od siedziby gminy którą był Sokal Stary - mówi zielonogórzanka Janina z domu Bernad. - Większość Polaków mieszkających w naszej wsi wyjechała zaraz po wojnie, w 1945 roku. Wraz z nimi jeden z moich braci. Oni wszyscy koniecznie chcieli do Polski. Inni, jak mój ojciec, byli przekonani, że Polska jest przecież u nas, w Połupanówce, a to przesuwanie granic to rzecz jak najbardziej tymczasowa.
W 1939 roku Połupanówka liczyła około 300 domostw 1.319 mieszkańców. Zdecydowaną większość stanowili Polacy
I cerkiew, i kościół
Sporo informacji na temat Połupanówki znajdziemy na stronie www.ornatowski.com. Wieś leży na Podolu w paśmie Miodoborów, gdzie swój początek bierze rzeka Gniła, która jest dopływem Zbrucza. Siedzibą gminy był Skałat Stary, ale wcześniej Połupanówka była stolicą samodzielnej gminy. Nową gminę utworzono 1 sierpnia 1934 r. w ramach reformy na podstawie ustawy scaleniowej z dotychczasowych gmin wiejskich: Chmieliska, Nowosiółka Skałacka, Połupanówka i Skałat Stary. Sama wieś była spora. W 1939 roku Połupanówka liczyła około 300 domostw 1.319 mieszkańców. Zdecydowaną większość stanowili Polacy (1.058).
Jak podkreślają ludzie, którzy tam spędzili dzieciństwo to piękny zakątek Podola, na górzystym terenie. Miodobory, zwane także Towtrami, to pasmo wapiennych wzgórz powstałych z dawnych raf koralowych. Wzniesienia te ciągną się na południowy-wschód w kierunku Zbaraża i Skałatu. Ich grzbiety i zbocza pokrywają liściaste lasy. Uroda tej krainy jest na tyle niezwykła, że nazywano ją czasami Szwajcarią Podolską. Jest kilka niezwykle urokliwych fragmentów wokół samej Połupanówki. Znajdziemy zatem Marcinową Skałę, Poschowską Skałę, kamieniołom Wasikówkę, Szeroką Skałę, Skałkę Terendy...
Dopiero później były problemy, za sowieckiej władzy. Trzeba było się z religią kryć.
- W naszej wsi był i kościół, i cerkiew - mówi pani Jadwiga. - Tuż obok siebie i w niedzielę mieszkańcy, niezależnie od wyznania, szli razem i dopiero tuż przed Świętą Górą ten pochód dzielił się na dwa. Nie było żadnej nienawiści, miałam koleżanki Ukrainki. Dopiero później były problemy, za sowieckiej władzy. Trzeba było się z religią kryć. Pamiętam swoją komunię. W białej sukience, która nie rzucała się w oczy. A do kościoła przekradałam sie przez ogrody. Ksiądz przyjeżdżał raz na dwa, trzy tygodnie. W szkołach wolne mieliśmy tylko w święta prawosławne, w katolickie obecność była wymagana. Gdy ktoś nie przyszedł miał obniżoną ocenę.
Badania przeprowadzone przez geologów w latach 70. wskazują, że pod Świętą Górą znajduje się rozległe jezioro.
Na Świętej Górze
Zarówno cerkiew, jak kościół stały na Świętej Górze. Nazwa ta wcale nie była związana z tymi świątyniami. Znacznie wcześniej uznano wyjątkowe znaczenie tego miejsca. Przede wszystkim za sprawą źródełka, które wybija wprost ze skały. Cieszy się sławą cudownego. I jak chce tradycja miało taką opinię od wieków. Badania przeprowadzone przez geologów w latach 70. wskazują, że pod Świętą Górą znajduje się rozległe jezioro.
O źródełku dzieciom opowiadali rodzice i dziadkowi. Oto przed laty chłopcom, którzy paśli owce na Świętej Górze, zginęło kilka zwierząt. Gdy zaczęli ich szukać ujrzeli najpierw niezwykłą jasność i ukazała im się Matka Boska z małym Jezusem. Świetliste postacie szły w ich kierunku, a z oczu Matki Boskiej płynęły duże łzy.
(...) ludzie zaczęli pić wodę z nowego źródła, która "leczyła każdą dolegliwość".
Przerażeni chłopcy uciekli do domów. Gdy opowiedzieli historię dorosłym ci popędzili na wzgórze, ale nic nadzwyczajnego się tam nie zdarzyło. Tylko dzieci zaczęły się modlić zrozpaczone, że ominęły je takie wspaniałości. I wtedy wydarzył się cud. Nagle do uszu zgromadzonych doszedł jakiś szmer i chlupot - dzieci dostrzegły, że z ziemi, w miejscu gdzie stała wtedy Matka Boska, zaczęła wypływać woda i tworzy się strumyk. Wnet rozeszła się o tym fakcie wieść, a ludzie zaczęli pić wodę z nowego źródła, która "leczyła każdą dolegliwość".
To nie koniec opowieści. Miejscowy bogacz nie wierzył w te gusła, a gdy się przekonał o jego sile wybudował w tym miejscu kaplicę a potem kościół. Od tej pory ludzie stali się jeszcze bardziej wierzący, w miejscu tym została zbudowana kapliczka, a miejsce to zaczęto nazywać Świętą Górą. Wiara w cudowną moc wody trwa do dziś, a z czasem obok kapliczki zbudowano kościół i cerkiew grekokatolicką.
Z rąk do rąk
Podobnie jak inne miejscowości na tych terenach Połpanówka miała skomplikowaną historię. Wchodziła najpierw w skład Rzeczpospolitej Szlacheckiej, po I rozbiorze Polski przeszła pod panowanie Austrii, w latach 1809-1815 włączona została do Rosji, a po kongresie wiedeńskim (1815r.) ponownie znalazła się w obrębie ziem zaboru austriackiego. W okresie międzywojennym powróciła do odrodzonej Polski. W latach 1939-1941 była pod okupacją radziecką, w roku 1941 została zajęta przez Niemców. 12 marca 1944 r. Rosjanie powrócili do Połupanówki, która w 1945r. została włączona do Ukraińskiej Socjalistycznej Republiki Radzieckiej.
Co jeszcze wiemy o dziejach miejscowości? Pod koniec XIX wieku zbudowano kaplicę grekokatolicką na Świętej Górze, którą rozbudowano na cerkiew p.w. Św. Ducha. W roku 1866 wieś nawiedziła epidemii cholery. Wówczas zmarło 20 osób i po raz pierwszy założono cmentarz we wsi, na którym stanęły dwa pomniki z tamtego okresu. Wcześniej rolę nekropolii pełniło pole Sielskiego ze Skałatu. W 1894- zbudowano kościół katolicki na Świętej Górze Św. Józefa, a parafia powstała w 1913r. Za czasów ZSRR znajdowało się tam Muzeum Przyrodnicze.
- Po dziewiętnastu latach pojechałam tam po raz pierwszy - wspomina pani Janina - Kościół pamiętam jako niezwykle strojny, cały w zlocie. Gdy byłam tam wówczas, po latach, w naszej świątyni było mnóstwo wypchanych zwierząt. A później magazyn. Na cmentarzu spotkałam matkę mojej koleżanki. Jak ona żałowała, że nie wyjechała do Polski.
W 1930 zbudowano szkołę, w 1931- powstał Dom Ludowy, a latach 1934-35- Kółko Rolnicze. W 1935- zbudowano Kooperatywę, czyli sklep prowadzony nie przez Żydów.
- Dom ludowy, czyli świetlica, to było serce wsi - dodaje. - Kochałam zawsze tańczyć i nawet nauczycielka mówiła mi, że powinnam wybrać zawód artystyczny. Los pokierował mnie inaczej. Wówczas więcej było radości i muzyki. Słychać było śpiew dobiegający z różnych części wsi, a jak była okazja to zaraz były tańce.
Wiele dzwonów się znalazło, ten nie.
Jeszcze jedna opowieść na poły religijna. Podczas niemieckiej okupacji, zimą 1941 roku zaginął dzwon z dzwonnicy kościelnej. To była w tamtych czasach normalna praktyka - wierni katolicy chowali dzwony, aby nie zostały przetopione na czołgi i działa. Wiele dzwonów się znalazło, ten nie.
(...) chciał zobaczyć polskiego żołnierza i usłyszeć "Mazurek Dąbrowskiego"
I usłyszał hymn
Sama historia wyjazdu do Polski rodziny pani Janiny przypomina scenariusz filmu. W połowie lat 50. nikt już Polakom problemów z wyjazdem nie robił. Ale i tak trzeba było przebrnąć przez labirynt biurokratycznych zasieków. Ojciec pani Janiny stracił złudzenia co do przesunięcia granic, zwłaszcza, gdy jako ostatni we wsi przystąpił do kołchozu. Musiał, jego poletka, jak chusteczki, były rozrzucone między kołchozowymi polami. Teraz marzył już tylko o dwóch rzeczach - chciał zobaczyć polskiego żołnierza i usłyszeć "Mazurek Dąbrowskiego". Na zwiady, na zachód, wyruszył brat ze swoja teściową. Przekazali wieść, że "naszym" tam, pod niemiecką granicą, żyje się dobrze. Tymczasem tutaj bieda aż piszczała i zielonogórzanka wspomina, że wielokrotnie jako obiad jadła suchy chleb z... wiśniami.
- Tato był ciężko chory na astmę - ciągnie opowieść pani Janina. - Jakby tego było mało mama złamała nogę i to w bardzo skomplikowany sposób. Gips miała aż pod pachę. To dziwna historia. Poszła do Sokala po walizkę na wyjazd. Pijany sąsiad zaofiarował się, że ją podwiezie do domu. Noga mamy dostała się między sanie, a beczką, a ten pijak nawet nie zauważył i ciągnął mamę za saniami. Ostatecznie to my z bratem musieliśmy jechać do Tarnopola, aby przełożyć wyjazd. Udało się o trzy tygodnie.
Pod koniec lutego 1957 roku spełniło się pierwsze z marzeń starszego pana Bernada. Zobaczył na granicy polskiego żołnierza. Wzruszony płakał jak bóbr. Najpierw trafili do Borowa, a później pomieszkiwali po rodzinie.
Żeby było bezpieczniej. Były także wystawiane warty, staraliśmy się bronić sami.
- Właśnie w Borowie, ze starego odbiornika, takiego kołchoźnika, tato usłyszał hymn - dodaje pani Janina. - I to było symboliczne, gdyż niewiele dni później zmarł. Tak, jakby czekał na ten ostatni dowód, że wrócił do Polski.
Dramatów nie było
- Ponieważ w naszej wsi większość stanowili Polacy nie było jakichś dramatycznych wydarzeń w czasach, gdy grasowały ukraińskie bandy - mówi pani Janina. - Pamiętam tylko jak w razie jakiegoś alarmu schodzili się ludzie i spali w kilka rodzin. Żeby było bezpieczniej. Były także wystawiane warty, staraliśmy się bronić sami.
W tych najbardziej gorących czasach na plebanii nie spał także proboszcz
Jak twierdzą historycy Połupanówka rzeczywiście była jedną z ostoi bezpieczeństwa. Na wieś banderowcy dokonali tylko jednego napadu 2 stycznia 1944r. - zaatakowali wieś od strony Żerebek. Polacy pełniący straż odparli ten napad. Ofiar w ludziach po stronie polskiej tego dnia nie było, napastnicy podpalili kilka domów. W czasie wojny banderowcy zabili miejscowego nauczyciela, którego uprowadzono z domu oraz jednego z gospodarzy. W tych najbardziej gorących czasach na plebanii nie spał także proboszcz, który ukrywał się w rozmaitych miejscach w okolicy.
- Jako dziecko słyszałam czasem opowieści o mordach na Wołyniu, ale toczyły się one raczej szeptem - dodaje pani Janina. - I nawet po wojnie nie widziałam, aby obie społeczności jakoś źle na siebie patrzyły. Teraz jest gorzej, gdy rozmawiałam jakoś teraz, niedawno z tamtejszymi Polakami mają więcej uwag do ukraińskich sąsiadów.
I zielonogórzanka opowiada historie z przełomu lat 40. i 50., dzięki którym ci, którzy wcześniej opuścili Kresy mogą uważać się za szczęściarzy. O koleżance, której za wzięcie garści ziarna urządzono pokazowy proces i zabrano do więzienia, mimo że miała dzieci i o sekretach gospodarowania według kołchozowego systemu.
Ale to już całkiem inna historia...