Kilka zapisanych kartek do redakcji przyniosła Barbara Chmiel. Spisała na nich opowieść swojej mamy, Ireny Bylińskiej, z domu Brzozowskiej.
Pani Irena była niestety w szpitalu. Znamy ją tylko z fotografii, które pokazuje córka. Tych zapisanych kilka kartek czyta się jak powieść...
"Mam już 86 lat, jestem emerytowaną nauczycielką, kombatantem, urodziłam troje dzieci... - rozpoczyna swoje wspomnienia Irena Bylińska. Zatytułowała je "Wydymer, miejsce tęsknoty mojego serca".
Wydymer... To kolonia w gminie Antonówka, powiecie Sarny w województwie łuckim. Słowem, Wołyń. Jak pisze pani Irena, była to kolonia założona jeszcze w wieku XVIII (według innych danych w XIX). I dodaje przymiotnik "polska". Kolonia należała do parafii św. Antoniego w Antonówce. W jej skład, oprócz zasadniczej części miejscowości, wchodziły pobliskie osady, chutory Smolarka, Mak, Boryki, Smuga oraz gospodarstwa leżące przy drodze z Kopaczówki, Porody i Parośli. Dziś miejscowość już nie istnieje. W internecie można znaleźć nawet jej szkic wykonany na podstawie opowieści mieszkańców. Świat zagubiony wśród lasów i wzgórz...
Mama pani Ireny, Emilia, była nauczycielką, ojciec, Narcyz Brzozowski, rolnikiem. Pan Brzozowski służył w carskim wojsku i gospodarował na niedużym gospodarstwie z hodowlą, kilkunastoma hektarami ziemi ornej oraz kawałkiem lasu. W ich domu mieściła się czteroklasowa szkoła, w której uczyła pani Emilia. Aby uzupełnić ten sielski obrazek, dodajmy pokryty gontem, drewniany dom na pagórku, z klombami pełnymi kwiatów, które pachniały aż nos urywało. Zwłaszcza wieczorem. Obejście ogrodzone było płotem, wzdłuż którego rosły kwitnące na biało krzewy zwane świreją.
Dalej były łąki i lasy, wśród których wiodła wąska, sypana droga do pobliskiej Parośli. Jak wspomina pani Irena, szlak ten był "wydeptany przez często odwiedzających się sąsiadów". Zresztą ludzie wokół żyli z sobą zgodnie. I znów cytat ze wspomnień pani Ireny "nawet z rodziną Ukraińca Wołoszyna zamieszkującego naprzeciwko naszego domu. Jako dzieci bawiliśmy się z jego córkami i synem".
Sielanka skończyła się w dramatycznych okolicznościach 9 lutego 1943 roku. Tutaj oddajemy już głos pani Irenie... "Siedzieliśmy wspólnie z mamą i rodzeństwem w ciepłej kuchni. Ojciec poszedł na tzw. wieczórki, czyli pogaduszki do sąsiada. Nagle usłyszeliśmy ujadanie psów, mama akurat odmawiała różaniec i przez okno zobaczyła, że pod lasem zaroiło się od ludzi z furmankami i końmi. Kto to? Co się dzieje? Może to partyzanci? Do mieszkania weszli trzej uzbrojeni mężczyźni, na czapkach mieli gwiazdki. Ich twarze były zmęczone, spocone i brudne. Jeden powiedział: zdrastwujtie, kuda chaziaj, nam drogu pokazat. My ruskie partyzanty. Mama odpowiedziała, że nie wie, kiedy mąż wróci. A ja, piętnastoletnia dziewczyna, patrzyłam im w oczy, nieco przekrwione i rzucające błysk strachu. Stali tak i spoglądali na nas w milczeniu".
Po chwili "goście" powtórzyli, że są partyzantami i będą bić Niemców. Gdy rzekomi partyzanci wyszli, mama pani Ireny, która znała język rosyjski stwierdziła, że nie byli to Rosjanie, a ojciec, który miał kontakty z partyzantami, nie mógł się nadziwić, że to niby partyzanci, a okolicznych lasów nie znają. Rodzina tej nocy nie przespała. Złe przeczucia niestety się sprawdziły. Rankiem przyszła ranna kobieta i powtarzała: "Idźcie, zobaczcie na Paroślę, tam same trupy, mój mąż, moje dziecko". Kobieta mdlała.
Po opatrzeniu opowiedziała, co się stało. Rankiem przyszli uzbrojeni mężczyźni, przedstawili się jako ruscy partyzanci, na czapkach mieli gwiazdki. Zachowywali się spokojnie, zażądali jedzenia i picia. Na zakończenie - jak powiedzieli w zamian za gościnę - zaproponowali mieszkańcom, aby powiązali się w domach sznurami. Po to, aby Niemcy, gdy się dowiedzą, że gościli partyzantów, krzywdy im nie zrobili. A oni wyślą na koniu posłańca do Antonówki, który zawiadomi Niemców i powie, co paroślanom zrobili "partyzanci". Mieszkańcy Parośli uwierzyli. Po kilku minutach bandyci rozeszli się po domach i siekierami rozpoczęli rzeź. To była jedna z pierwszych na wołyńskiej wsi.
Pani Irena relacjonuje opowieść kobiety: "Mój mąż rozwiązał się i próbował bronić, bez skrupułów rozszczepili głowę na połowę, a moje trzyletnie dziecko uderzyli deską. Ja schowałam się pod łóżko. Oprawcy byli pijani. W naszym domu odbywały się spotkania AK i słyszałam, jak Józio Jankiewicz prosił - nie zabijajcie mnie siekierą, jestem żołnierzem AK, zastrzelcie mnie. Słyszałam krzyki z pobliskich domów, gdzie bandyci, a nie żadni partyzanci, zabijali ludzi. Nie wiem, ile to trwało, zemdlałam".
Ojciec pani Ireny z wujkiem pojechali do Parośli. Po kilku godzinach przywieźli pierwszych rannych. Służącą rodziny Żołądziejewskich, która słyszała, jak najpierw na oczach rodziców zamordowano pięciu ich synów, a na końcu pozbawiono życia. Dziesięcioletnia Danusia, córka sołtysa z Parośli, otrzymała cios siekierą w policzek...
- Kolejnym razem przywieźli Józia, mojego kuzyna, z wnętrznościami na wierzchu, zastrzelony - wspomina pani Irena. Dlaczego? Miał studiować we Lwowie... Nie mogłam uwierzyć, może to zły sen...?
Opowieść pani Ireny obfituje w drastyczne opisy. Wtedy także dowiedzieli się, jak niewiele brakowało, aby ich spotkał ten sam los. Oto watażka innej bandy miał zrobić to samo w Wydymerze. Odmówił i... powiesili go kumple z tego samego "oddziału". Gnębiła ich świadomość, że "partyzanci", którzy byli w ich domu, byli najprawdopodobniej mordercami wracającymi z Parośli.
Ludzie w Wydymerze potracili głowy, jedni jechali do Parośli po swoich bliskich, inni chcieli uciekać. Rozpoczęło się nocowanie po domach, w większych grupach, z wystawionymi strażami. Nocami na niebie widać było łuny płonących sąsiednich wsi, docierały wieści z Dębowej Góry, Zarzeczycy. Gdy jakiś chłop zaczął wygrażać Polakom, ludzie w popłochu zaczęli uciekać do lasu. We wsi postawiono pięć krzyży z napisem "Jezu ratuj nas!". Była to ofiara dla odwrócenia nieszczęścia. Mężczyźni strzegli dobytku, kobiety na noc przenosiły się do Antonówki... W takim przerażeniu żyją do lipca. Tworzy się samoobrona, co chwilę alarmy o tym, co dzieje się w sąsiednich wsiach, Hucie Stepańskiej, Wyrce i wieści, że "ofiar niedużo, bo nasi bronili się dzielnie". 30 lipca napady na Perespę, Sunię, Kolonię, Prórwę, Załawiszcze... W sumie 30 wiosek zostało spalonych i zrównanych z ziemią. 31 lipca był też napad na Wydymer. Nikt nie zginął, obronili się. Banderowcy nie spodziewali się oporu, zostawili ciała dziesięciu swoich. Niestety wycofując się podpalili wieś pociskami zapalającymi. Pozostały tylko zgliszcza.
We wrześniu 1945 roku rozpoczęła się tułaczka rodziny Brzozowskich. Najpierw wyjechali do rodziny mamy pani Ireny, do podwileńskiej Nowej Wilejki. Do 15 maja 1945 pracowała w wojskowym sanatorium dla Niemców w Wielucianach, a później już Ziemie Odzyskane.
"W 2001 roku będąc na wycieczce odwiedziłam moją ukochaną ziemię. Ale niestety Wydymera juz nie ma, pozostała jedynie tablica z napisem: Tu była polska wieś Wydymer, w 1943 roku zniszczona. Polacy rozpierzchli się po całym świecie" - kończy pani Irena..
Jak można przeczytać w jednym z opracowań 31 lipca 1943 roku samoobrona Wydymeru odparła atak UPA zadając jej w wielogodzinnej walce straty w wysokości 10 zabitych. Wieś została jednak spalona, co zmusiło jej mieszkańców do wycofania się do stacji kolejowej Antonówka, skąd zostali - w większości - wywiezieni przez Niemców na roboty przymusowe do III Rzeszy.