Michał Król z Nowego Targu. Człowiek, który potrafi latać
Góry nigdy nie były dla niego ucieczką, bo Michał Król nie miał przed czym uciekać. Bardziej naturalną potrzebą. Bliską oddychaniu. Trudno byłoby tak z dnia na dzień przestać to robić
Latanie może być jak oddychanie. Dla wybrańców. Dla takich ludzi, których prawa fizyki jakby mniej dotyczą. Którzy nauczyli się, a może przyszli na świat z naturalną zdolnością odrywania się od ziemi, przyklejania do sufitów, wspinania w kominach lodowych. Chodzenia po powierzchniach pionowych, dziwnie zakrzywionych i klaustrofobicznie ciasnych. Nie dla adrenaliny i nie dla wielkiej sławy, może dla wysiłku albo tej metafizycznej, bardzo trudnej do wytłumaczenia chwili, którą czuje się, kiedy staje się na szczycie, albo przejdzie dziewiczą drogą w wysokich skałach. Ta chwila musi uzależniać, bo jak wytłumaczyć fakt, że nawet wtedy, kiedy dostanie się w dupę, chce się wracać? Tak jak wraca Michał Król z Nowego Targu.
Miał zostać celebrytą
Na początku był murek, a może babcia. Prawda jest taka, że jedno bez drugiego na pewno nie zadziałałoby jak trzeba. Murek był nad rzeką i stał się pierwszą ścianką wspinaczkową Michała. Babcia od zawsze chodziła z głową w górach i korzystała z każdej okazji, by te piękne polskie szczyty wbić też do głów wnuków. - Nie musiała się zbytnio starać - zastrzega Jolanta Król, mama Michała. - Uwielbiali z nią chodzić po tatrzańskich szlakach.
Michał pożerał wzrokiem nie tylko widoki, ale i taterników, którzy wisieli gdzieś między półkami niczym pająki. Nie wiedział dokładnie, jak i po co to robią, ale wiedział już dobrze, że to mu się podoba. - Tyle że wtedy podobały mi się i inne rzeczy - nie kryje. - Dlatego zanim stałem się wspinaczem, zostałem hokeistą. Prawie hokeistą.
Samobójczy gol na szczęście przeszkodził w błyskotliwie rozwijającej się karierze chłopaka. Michał pożegnał się z klubem Podhale Nowy Targ i przeprosił się z murkiem, który wiernie czekał nad rzeką. - I tak nie został celebrytą, tylko łachmytą - żartuje Marcin Gąsienica-Kotelnicki, kolega, z którym dziś wspina się Michał.
Tyle że murek przestał mu z czasem wystarczać. Michał rósł, rosły z nim potrzeby i chęć, by wspinać się wyżej. Tak pojawiły się podkrakowskie Skałki, do których razem z kumplem gnał na rowerze. Potem były Tatry i jeszcze dalej Dolomity. Tam już nie dało się dojechać na dwóch kółkach.
- Oszukiwał mnie - nie kryje Jolanta Król. - Mówił, że jadą z kolegą na rower, a potem czytałam w Tygodniku Podhalańskim, że udało mu się przejść jakąś trudną, dziewiczą drogę.
Kołderka w kwiatki zamiast śpiwora
Michał Król przeszedł wiele dróg. Wśród nich trudne i trudniejsze. Kiedy myśli jednak o tych, które rozpoczęły jego życie jako prawdziwego wspinacza, cofa się do 2000 roku. - Wtedy z Marcinem zaczęliśmy się wspinać w najtrudniejszych miejscach Tatr - wspomina.
Gąsienicę-Kotelnickiego znał z Memoriału Bartka Olszańskiego (zawody upamiętniające ratownika TOPR, który zginął pod lawiną podczas akcji ratunkowej). Ostro ze sobą rywalizowali. - Między tymi, którzy są z Nowego Targu, a tymi, jak Marcin, z Zakopanego od wieków była napinka. Mówiliśmy na nich dziady. Tacy, co to myślą, że skoro mają przed chałupą góry, to się od razu najlepiej wspinają - uśmiecha się Król.
Tyle że zaiskrzyło i ciężko było z tym walczyć. Umówili się w Tatry. - Nie jest tak, że możesz się wspinać z każdym - zaznacza Michał. - Trzeba chemii i zaufania. Bo kiedy przez kilka dni wisisz gdzieś tam nad ziemią, musisz wiedzieć, że ten, z którym jesteś, zapewni ci poczucie bezpieczeństwa. Że jeśli ty nie zrobisz jakiegoś wyciągu, to on to zrobi.
Kiedy już tam są, wysoko, nie rozmawiają o domu, polityce i problemach. - Jak to Witkacy mówił, przeskakuje ci w głowie taki szpryngel, odcinasz się, bo jesteś tu i w tym miejscu, dla gór - podkreśla Marcin. Masz zrobić drogę, zakończyć projekt i tyle.
Tą pierwszą trudną drogą był Wolf-Narożniak na Mnichu, który wówczas miał tylko jedno przejście klasyczne. - Spaliśmy wtedy pierwszą noc w portalu (namiot zawieszony w skale) - wspomina Michał. Bardzo dobrze pamięta kołderkę w kwiatki, którą miał zamiast śpiwora i karimatę Marcina zaplamioną olejem. - Było tak, jakbyśmy leżeli w warsztacie samochodowym. Nieźle cuchnęło - wspomina.
I tak poszło.
Nie wszystkie drogi prowadzą na szczyt
Przez te wszystkie lata nauczył się, że czasami trzeba odpuścić. Dojrzał. Dziś wie, że nie można dla góry poświęcić wszystkiego. A bywało naprawdę ciężko. - Tak jak w Himalajach, po których chciałem wszystko rzucić. Byliśmy we dwójkę, mieliśmy 300 kilogramów sprzętu i przez 10 dni nosiliśmy ten bagaż, kursując na trasie baza - ściana. Dostałem w dupę - nie kryje. - Ale po miesiącu już planowałem Indie.
Ma trudniej, bo nie lubi chodzić na łatwiznę. Nie interesuje go komercja, nie ściga się z innymi. Jedyne, o co walczy, to o czystość stylu. O to, by nie zabić prawdziwego sportowego wspinania. Wciąż ma marzenia i plany. Tyle że dziś kroi je z myślą o rodzinie. - Kiedyś byłem królem samego siebie, dziś muszę się także liczyć z królową - mówi całkiem poważnie.
Bo choć nigdy nie był gościem, który szaleńczo ryzykuje, łatwiej mu było wyjechać na długie miesiące po kolejne szczyty. Dlatego tę zimę spędzi w Tatrach, niedaleko domu i rodziny. Spróbuje zrobić polskie przejście przez Durny Szczyt. Jeśli tylko góra pozwoli i warunki pogodowe. A potem? Po cichu myśli o szczycie w Indiach i legendarnej północnej ścianie Eigeru, o której śni każdy wspinacz. Raz już próbował ją zdobyć. Jak będzie teraz?
WIDEO: Magnes. Kultura Gazura - odcinek 23
Autor: Gazeta Krakowska, Dziennik Polski, Nasze Miasto