Michał Król: Góry to nie sala gimnastyczna. Zawsze coś złego może się stać
Ze świra, który 25 lat temu zdobywał szczyty bez zabezpieczeń, wyrósł na dojrzałego męża i ojca. - Robiłem rzeczy, które śmierdziały śmiercią. Skończyłem z tym - mówi polski wspinacz i międzynarodowy przewodnik Michał Król
Kołdra była gruba, puchowa. W kwiatki, chyba różowe. Zwinął ją babci jakieś 25 lat temu i spakował do plecaka. Razem z karimatą śmierdzącą tanim smarem. Liny też nie były profesjonalne.
Dobrze wiedział, że jak odpadnie, nie muszą wcale go utrzymać, a właściwie nie utrzymają na pewno. Dlatego nie odpadał. I tak kradł normalnemu życiu każdą wolną chwilę, by wyruszać w skały. W Tatry, na drogi, których do tej pory nikt nie wytyczył. Z czasem to normalne życie przeniosło się gdzie indziej. A może wcale się nie przeniosło. Michał po prostu ich nie rozdzielał.
- Przez pierwszy rok porywałem się na takie rzeczy, których dziś bym nie zrobił - przyznaje. A za „takimi rzeczami” wcale nie kryją się niebezpieczne przejścia, ale głupie, szczeniackie szarżowanie. Wiecie państwo, co to jest free solo? Wspinanie się bez zabezpieczeń. Jeden fałszywy ruch i cię nie ma. Michał nie popełnił żadnego. Dziś jednak już tego nie robi. Znów rozdzielił góry od normalnego życia.
W tym normalnym najważniejsi są żona Anna oraz synowie. Chce do nich wracać.
Na początku była babcia
Wspinał się na murku koło domu. Nie wie dlaczego, ale jakoś zawsze bardziej pociągało go to, co wertykalne niż horyzontalne. No i była babcia. Tak, ta od kołderki. Babcia ciągnęła Michała w góry, a on zamiast widoków pożerał wzrokiem wspinaczy. Zawieszeni gdzieś między półkami skalnymi poruszali się po ścianach niczym Spider-Man ze znanego komiksu.
Dlatego kiedy jego kariera hokeisty legła w gruzach, postanowił zostać człowiekiem pająkiem. A że murek z czasem przestał wystarczać, pojawiły się podkrakowskie Skałki, a potem Dolomity. Bez pieniędzy i sprzętu robił rzeczy brawurowe i niebezpieczne.
- Oszukiwał mnie - nie kryje Jolanta Król, mama Michała. - Kręcił, że jadą z kolegą na rower, a potem czytałam w „Tygodniku Podhalańskim”, że udało mu się przejść jakąś trudną, dziewiczą drogę. Miał wtedy 16 lat. Byłam naprawdę wkurzona.
Tę pierwszą, najważniejszą drogą, od której wszystko się zaczęło, był Wolf-Narożniak na Mnichu, który wówczas miał tylko jedno przejście klasyczne. Po takim kopie już nie było odwrotu. - Wciąga cię i nie odpuszcza, ssie w żołądku. Przecież gdyby mi ktoś kazał włożyć garnitur i iść do biura, to bym się udusił - mówi.
Łatwość wspinania może być czymś przydatnym, ale może być też czymś niebezpiecznym. Bo jeśli to masz, z tym się urodziłeś, to chcesz coraz więcej. Przestają ci wystarczać szlaki już odkryte, zaczynasz szukać skał, których nie dotknęła ludzka ręka. Niczym odkrywca zjawiasz się na niej, dotykasz i czekasz, by się poddała. Czasami to czekanie trwa miesiąc, czasami latami.
Bywa, że wraca się z wyprawy na tarczy, by za kilka lat powrócić i znów spróbować. Gra z naturą nie jest wcale taka prosta. Trzeba się nauczyć taktyki.
Może właśnie dlatego Michał mówi, że nie ma na swoim koncie spektakularnych sukcesów. Uważa, że wszystko jeszcze przed nim. - Kiedy jednak myślę o najtrudniejszej skale, to myślą powracam do Kirgistanu, skały gładkiej niczym stół - wspomina. - Przegięliśmy wtedy, raz było o krok od tragedii. Nogi mi wyleciały, utrzymałem się tylko na rękach. Kiedy siada ci psychika, jesteś skończony, dalej już nie pójdziesz.
Wtedy zebrał się i poprowadził wyciąg. Kawał lodu, który zrzucił na niego kolega, uniemożliwił jednak dalsze wspinanie. Kontuzja barku leczyła się długo, głowa jeszcze dłużej. Po dwóch latach wrócił dokładnie w to samo miejsce.
Wspinanie w DNA
Michał o wielu rzeczach nie mówi. I o wielu nie myśli. Nie myśli choćby o śmierci, o tym, że coś się nie uda, nie myśli o szczycie.
- Po co? Najważniejsze to zrobić kolejny, bezpieczny krok - tłumaczy. - Gdybym cały czas marzył o szczytach, o wyniku i celu, byłbym zmęczonym człowiekiem. A ja chcę mieć z gór frajdę - tłumaczy. Tę największą dają mu miejsca, gdzie przed nimi nikogo jeszcze nie było. To rozpala wyobraźnię, ale też niesie ze sobą więcej niebezpieczeństw. Nie masz gotowego schematu, nie wiesz, co cię czeka, jakiej trudności będzie to skała, jakie będzie kryła w sobie niebezpieczeństwa.
- To wtedy wraz z fascynacją pojawia się ten lekki ucisk, pozytywny stres, który cię mobilizuje.
Oczywiście, nie jest łatwo, bo wysokie skały to cały czas walka z samym sobą - zaznacza. - Jeśli idziesz w nie zimą, to - nie oszukujmy się - cierpisz, nie ma zmiłuj się. Wiatr, śnieg, mróz. To jest prawdziwy hardcore, męczarnia na własne życzenie.
Więc po co?
- By w domu przy garach nie stać - śmieje się Ania Król, żona Michała. Dobrze wie, że Michał nie lubi tych pytań. Denerwują go. - To po co pływasz na basenie czy jeździsz na nartach? - pyta. Każdy spędza czas tak, jak lubi. Jak potrafi i jak umie wykorzystać go najlepiej.
A że w jego przypadku granice są tak daleko posunięte? Może ma to w swoim DNA?
- Nie złapiesz mnie na to. Nie usłyszysz, że to granica między śmiercią a życiem - uśmiecha się. - Mam to z tyłu głowy, ale nie ubieram tego w żadne filozoficzne gadanie. Przecież to chyba oczywiste, że nikt nie chodzi w góry, by zginąć. Kiedyś faktycznie robiłem rzeczy, które śmierdziały śmiercią. Z tym już koniec.
Ale jeśli ktoś tego nie rozumie, nie ma ochoty tłumaczyć. To tak, jakby ktoś ci próbował opowiedzieć, jak jest w kosmosie. Dasz radę?
Powrót do domu
Potrafi odpuścić, nawet wtedy, kiedy szczyt wydaje się na wyciągnięcie ręki. Nie ocenia innych, ale sam już wie, że dla wyczynu nie warto poświęcać wszystkiego. Choć i tak poświęca sporo. - W Himalajach byliśmy we dwójkę, mieliśmy 300 kilogramów sprzętu i przez 10 dni nosiliśmy ten bagaż, kursując na trasie baza - ściana. Dostałem w dupę - nie kryje. - Ale po miesiącu już planowałem Indie.
Jolanta Król, mama Michała, dobrze zapamiętała ten wyjazd. - Dostałam wiadomość: „Było tak ciężko, że modliłem się do Ciebie o pomoc, słyszałaś?” - opowiada. A przecież ciężko było nie raz. - Góry nieźle mnie przeczołgały. Był czas, kiedy niemalże każda wyprawa kończyła się klęską, a ja wracałem wyrypany, bez sukcesu. Sfrustrowany, z głową, w której buzowały najczarniejsze myśli.
Musiałem sobie z tym poradzić - opowiada.
Zabrało mu to dwa lata. Potem góry się o niego upomniały.
- Z wszystkiego go wyleczyłam - śmieje się Ania, która chyba jak nikt inny rozumie potrzeby męża. Z tym wyleczeniem i rodziną nadeszła jednak zmiana. Zaczęła się kalkulacja. - Nie pakuje się już w góry na wariata - ocenia żona.
Ania akceptuje wszystko, co robi Michał. Wierzy w jego umiejętności i rozsądek. Nawet nie muszą o tym rozmawiać. Michał przyznaje, że trudno tego nie docenić. - Jeśli jedziesz na wyprawę, a w domu zostawiasz niedokończone rzeczy, niepozałatwiane rzeczy, to później ci ciążą, uwierają - zapewnia. Zostawiasz syf w domu, to na wyprawie jest słabo.
I ona to wie: - Sama pochodzę z rodziny żeglarskiej; mój ojciec był takim samym, a może i większym freakiem, więc byłam przyzwyczajona do ekstremalnych sytuacji od dziecka. Dlatego nigdy nie chciałam mieć normalnego faceta, który idzie na osiem godzin do biura - mówi.
By samej nie zwariować, po prostu o pewnych rzeczach nie myśli. Nie jest z tych kobiet, które wszystko widzą w czarnych barwach. - Na szczęście też nie byliśmy nigdy w takiej sytuacji, że zerwał się między nami kontakt, nie wiedziałam, co się z Michałem dzieje - przyznaje.
Tylko mama wciąż pyta: po co ci to? - Pytam, ale nigdy nie zażądałabym od Michała, by zajął się czymś innym. On jest człowiekiem szczęśliwym i spełnionym. To jedyna osoba w naszej rodzinie, która od samego początku konsekwentnie robi to, co chce i co kocha. Jestem z niego dumna - mówi, choć wiele ją to kosztuje.
Ale jest twarda. Zresztą tak jak Ania. - U nas w domu spodnie nosi kobieta - śmieje się żona Michała, by po chwili pochwalić męża. - Jest dobrym tatą, nie wstydzi się uczuć, przewija, kąpie. To facet, który jest jak matka; gdyby mógł, to by piersią karmił - i dodaje: - Prawdziwy facet nie musi udawać twardziela. Zakładać skorupy.
Nie wymusza na nim opowiadań, zwierzeń. O trudnych momentach, które przeżył w górach, nie rozmawiają w ogóle. I tak jest lepiej. - Nie zgodziłabym się, aby wspinał się bez liny, ale wcale nie musiałam mu tego mówić - zdradza. - Sam zrozumiał. Jak człowiek ma po co żyć, to się nie naraża.
Mama: - Zwariował na punkcie syna. Wie dobrze, że nie może zostawić rodziny. Musi wrócić.
I tak życie Michała znów się rozłączyło. Ten całkowicie zintegrowany i podporządkowany górom świat musiał się rozdzielić. Na wspinanie i rodzinę.
Jutro będzie Antarktyda
To jeden z tych nielicznych sportowców, który nie szuka rozgłosu. Nie wtrąca się w kłótnie w środowisku, choć ma swoje zdanie. Nie chwali rekordami, nie jeździ po festiwalach. Robi swoje. Jedyne, o co walczy, to o czystość stylu. O to, by nie zabić prawdziwego sportowego wspinania. Dlatego tak ważny jest dla niego partner. Człowiek, który myśli podobnie, a na dodatek ma podobne podejście do życia. - Czasami umiejętności schodzą na drugi plan. Ważne, by się dogadywać. Przecież musisz z kimś spędzać długie godziny, siedząc w skale kilka dni. 24 godziny na dobę przez miesiąc, czasami dłużej. Gotować, składać sprzęt, gadać w bezsenne noce, kiedy wisisz na jakiejś półce daleko od ziemi. Nie możesz przecież powiedzieć: cześć i wrócić do domu - uśmiecha się.
Ostatnio wspinał się z Marcinem „Yetim” Tomaszewskim. Choć mają za sobą kilka wypraw, które skończyły się kiepsko, wierzą, że wszystko przed nimi. W listopadzie trenowali w Indiach, w dolinie Miyar. Michał był w tym miejscu już dwa razy wcześniej. - W 2005 roku jako szczyl pojechałem wspinać się z pierwszą polską wyprawą. Dużo szczytów było dziewiczych i to było niesamowicie piękne, choć trudne doświadczenie. Później trafiłem tam jeszcze raz, wytyczyliśmy wówczas dwie drogi. Teraz był ten trzeci - opowiada.
Kolejny trening to Norwegia. Trudna ściana zimą i plan nowych tras. - Bo czy nie fajnie jest zostawić po sobie ślad? - pyta. To też rozgrzewka przed jesienną wyprawą na Antarktydę. Ale o tym w swoim czasie.
Wyprawa na Antarktydę to około 120 tys. od osoby. Drogo. Dlatego, by móc realizować swoje pasje, Michał musi zarabiać. W górach oczywiście. Wspinaczką. To duża odpowiedzialność i pokora, umiejętność wyciszenia swojego ego i mądrość w ocenie sytuacji. - Superwspinacz nie zawsze jest superprzewodnikiem i na odwrót. Bo chodzenie z klientem nie ma nic wspólnego z ekstremalnym sportem. Szukam łatwego, bezpiecznego przejścia, minimalizuję ryzyko i staram się ocenić wszystkie nieprzewidziane sytuacje. Prawda jest taka, że góry to nie sala gimnastyczna. Tam wszystko może się wydarzyć.
Nie obiecuje sukcesu. Czasami tym, który mają niesamowite parcie na szczyt, trzeba powiedzieć, że się nie da. Bywa, że musi odwołać wyprawę. - Ludzie czasami myślą, że jak zapłacą, to zdobędą szczyt. Prawda jest taka, że płacą za przewodnika i za to, że on podejmuje za nich decyzję. Odwołałem w tym roku kilka „Blanców”, bo zdecydowałem, że to zagraża życiu. Na początku co poniektórzy się obrazili, mieli pretensje, bo przecież już kupili bilety. Po czasie dzwonili i dziękowali: Miałeś rację. Wolę, żeby ktoś mnie przeklinał, niż mieć kogoś na sumieniu.
Sam nie ma parcia na szczyt. Nie interesuje go wynik sportowy. - Już nie - uśmiecha się. - Mam w planie kilka trudnych gór i to mnie satysfakcjonuje. A że zna granice swoich możliwości, tych fizycznych i psychicznych, łatwiej mu planować.
Kiedy jednak mówi, według jakiego klucza wybiera sobie kolejne wyzwania, lekko mnie zadziwia. - Nie wspinam się dla widoków - twierdzi. - To nie jest to, po co tam idę. Wspinam się tam, gdzie ściana jest wyjątkowa, piękna, estetyczna.
Patrzy na nią trochę jak na dziewczynę. - Mnich jest ładny, to chcesz go zdobyć, rozumiesz? - upewnia się. - Na brzydką ścianę bym nie wszedł. Szkoda wysiłku.
A kiedy już wejdzie, tęskni za domem. Przekracza próg i bierze małego Jaśka na ręce. Kiedyś z nim pójdzie na Mnicha. Właściwie nie kiedyś, ale kiedy syn skończy pięć lat. - Jeszcze o tym nie wiesz - mówi do malucha, który siedzi mu na kolanach.