Mama Dawida: Liczę na taką samą śmierć dla morderców, w jaki sposób potraktowali moje dziecko
O tym, że 27-latek zaginął, wiedział cały Białystok. Bo wszędzie wisiały ogłoszenia z jego zdjęciem. Teraz już wiemy: młody mężczyzna nie żyje. - Nie bardzo już wierzę organom ścigania - mówi Barbara Gajewska, mama Dawida. Dlatego nadal z rodziną prowadzą swoje ciche śledztwo
Czasem jeszcze wnuczka, gdy ktoś zadzwoni do drzwi, krzyczy: Tata! Tata wrócił z pracy! Ale już coraz rzadziej... Malutka, w połowie listopada dwa latka skończyła. Co ona tego tatę będzie pamiętała... - szlocha Barbara Gajewska. To mama Dawida Gajewskiego. Zdjęcia 27-latka jeszcze do niedawna wisiały na niemal każdym białostockim murze. Szukała go cała rodzina, znajomi. Pod koniec stycznia wyszedł wieczorem do pracy. Nie wrócił. Po kilku tygodniach znaleziono jego ciało. 30 kilometrów od Białegostoku - w Wojszkach w gminie Juchnowiec. - Mówią, że nadzieja umiera ostatnia... - wzdycha pani Barbara. - Nasza już umarła.
Ciężko jej wspominać syna. Bardzo chce go zapamiętać takim, jaki był za życia - wesoły, uśmiechnięty, pełen życia. I grzeczny. Do rodziców zawsze zwracał się z szacunkiem. Mówił: mamusia, tatuś... Dzwonił niemal codziennie: pytał, jak było w pracy, co dziś jedli na obiad. Wszystko go interesowało. Do Białegostoku z odległego o ponad 400 kilometrów Tomaszowa Lubelskiego przyjechał już po studiach, za pracą. Zabrał ze sobą młodszą siostrę, Igę. Bardzo byli zżyci. A to przecież bardzo ważne. To właśnie Iga, jeszcze w dzieciństwie, zaczęła mówić na Dawida - Radek.
- Tak miał na drugie imię. A małej Idze chyba łatwiej było wymówić Radek niż Dawid - mówi Barbara Gajewska. Przyjęło się. Tak go nazywali w rodzinie.
Dawid-Radek zrobił najpierw kurs na ajenta sklepu. Dobrze szła mu ta praca. Tak dobrze, że szefowie zaproponowali, by doprowadzał do porządku te placówki, których poprzedni ajenci nie radzili sobie z zarządzaniem. Dobrze też układało się w życiu prywatnym. Dawid ożenił się, urodziła mu się córeczka... Teraz żona oczekuje ich drugiego dziecka. Niestety... Ono już nie pozna swego ojca.
Dawid ciężko pracował. Bywało, że do domu wracał późno. Nawet po zamknięciu sklepu miał tam sporo roboty. A to sprawdzić, czego brakuje, a to zrobić przelewy. Inaczej sieć wstrzymywała mu dostawy. Więc co robić - trzeba było iść.
Dlatego Monika, żona, nie niepokoiła się już, jeśli Dawida nie było w domu, gdy kładła się spać. Tak też było 25 stycznia. Przestraszyła się dopiero następnego dnia rano: śmieci nie wyniesione, chociaż przygotowała worek, kluczy od jej samochodu nie ma - a przecież Dawid mówił, że bierze go tylko na wieczór. Zaczęła dzwonić - komórka nie odpowiadała.
- Obdzwoniliśmy więc wszystkie białostockie szpitale. Kilka lat temu Dawid miał bardzo chore nerki. Przestraszyliśmy się, że to znów wróciło - opowiada mama chłopaka.
Ale w każdym szpitalu usłyszeli to samo: - Dawid się nie zgłosił, nikt go też nie przywiózł. Zgłosiliśmy więc zaginięcie na policję. Z takim niedowierzaniem je przyjmowali. Choć dziś zapewniają, że od razu zaczęli szukać syna - mówi pani Barbara.
Policja policją, ale sami też nie potrafili czekać z założonymi rękami. Rodzina Gajewskich jest niewielka: pani Barbara, jej mąż, córka, no i zięć i synowa. Ale Dawid miał dwóch serdecznych kolegów. Nie zastanawiali się ani chwili. Przystąpili do dzieła. Pomogli przygotować plakaty, banery. na każdym z nich cztery numery telefonów: siostry, żony, no i tych dwóch kolegów. Jeździli z Moniką i Igą i rozwieszali je w całym mieście. Nie było chyba w Białymstoku osoby, która nie wiedziałaby, że Dawid zaginął.
- Owszem, odzew był - przyznaje pani Barbara. - Ale dzwoniły osoby, które nie chciały się przedstawić, które zabraniały zapisać swego numeru telefonu.
Szala goryczy przelała się, gdy zadzwonił ktoś z zagranicy. Mówi, że widział Dawida. - A my już wiedzieliśmy od policji, że znaleziono jego ciało - mówi pani Barbara.
Przyznaje, że dziś i do policji, i do prokuratury ma żal. Wspomina, jak na samym początku policjanci wezwali żonę i siostrę Dawida. Na konkretny dzień, konkretną godzinę.
- Monika, żona, pojechała z policjantami do sklepu, żeby mogli zobaczyć nagranie z monitoringu. Tam ostatni raz syn był widziany - opowiada pani Barbara. - Córkę wysłali piętro wyżej. Tam miał się z nią spotkać policjant i opowiedzieć, co już udało się ustalić. Siedziała na korytarzu do 19. W końcu wyszedł policjant. Wstało więc moje dziecko z tego krzesełka. A on do niej mówi: nie mam dla pani czasu! Wyszła więc na zewnątrz, rozpłakała się.
Informacje o Dawidzie rodzina dostała dopiero 3 lutego. Ktoś znalazł jego ciało w Wojszkach. Gdzie dokładnie, kto to był - nie wiadomo. Policja się wciąż zasłania dobrem śledztwa. A pani Barbara nie ma wątpliwości - o tym, że Dawid nie żyje, policjanci wiedzieli już kilka dni wcześniej. Tylko nie przekazywali tej informacji. A pani Barbara - chciałaby wszystko wiedzieć. Chociażby to, kto znalazł jej syna.
- Nie pojechałabym do niego. Poszłabym na piechotę, żeby podziękować, że mogłam go pochować jak człowieka, pochować tak jak sobie - co prawda w żartach - życzył - mówi. Głos co chwilę jej się załamuje. Trudno się pogodzić z taką tragedią. - Tylko dwoje ich miałam - powtarza.
Następnego dnia prokuratura ujawniła, że wszczęła śledztwo w sprawie zabójstwa młodego mężczyzny. Nie przyznali, że chodzi o Dawida. Ale nikt nie miał wątpliwości. Przecież wiadomo, że Dawid został zamordowany.
- Liczne rany od noża - tak powiedzieli córce pani Barbary. Bo to siostrę wezwali policjanci, by zidentyfikowała ciało. - Moniki, żony, może im się szkoda zrobiło - zastanawia się pani Barbara. - Przecież ona w ciąży.
Córka pojechała z mężem. I jeszcze z kolegą męża. Zobaczyła tylko włosy i... już wiedziała, że to Dawid. Musieli się pogodzić z tym, że ich życie nie będzie już takie samo. Stracili kogoś, kto był im tak bliski. A jednocześnie był tak dobrym człowiekiem.
Dawida już pochowali. W Białymstoku - bo tak prosiła żona.
A prokuratura i policja - nadal milczą. - To z „Porannego” dowiedziałam się, że zatrzymano dwóch mężczyzn, którzy podejrzewani są o zabójstwo - mówi pani Barbara. Nie ma wątpliwości, że chodzi o tych, którzy zabili jej syna. I też nie ma wątpliwości, że mężczyźni zostali zatrzymani dużo wcześniej, niż prokuratura ujawniła to prasie. - Wiem, wiem - powtarza. Ale skąd - nie chce zdradzić. Mówi za to, że to mieszkańcy Białegostoku. - Ja takich nazywam: pasożyty. Żyje taki na garnuszku mamusi i robi, co chce.
Podejrzewa też, że to pieniądze były motywem tej zbrodni. Bo Dawid co prawda zdążył wpłacić do banku utarg z tego dnia, kiedy zaginął, ale później dwa razy pobierał pieniądze z bankomatu. Pani Barbara przyznaje, że były to znaczne sumy. - Myślę, że o tym wiedzieli. Może go wcześniej śledzili? No bo jak bierze pieniądze z bankomatu, a potem ślad się urywa... To o co mogło chodzić.
- Nie bardzo już wierzę organom ścigania - przyznaje pani Barbara. Dlatego nadal z rodziną prowadzą swoje ciche śledztwo. Bo chcą wiedzieć, kto jest winien ich tragedii. Tragedii ich syna, brata, męża, ojca...
- Dawida już nikt nam nie zwróci. Ale zatrzymanie mordercy - to jak miód na serce.
Na co liczą?
- My? Nie umiem powiedzieć. Wiem za to, na co ja liczę: na taką samą śmierć dla morderców, w jaki sposób potraktowali moje dziecko. Ja wiem, że nie ma kary śmierci. Oni wyjdą po kilkunastu latach. Ale ja im tego samego życzę. A ich rodzinom - żeby tak cierpieli jak ja.
Bo pani Barbara nie umie pogodzić się z losem. - Jak ktoś mnie pyta, jak może pomóc, to ja mówię, że jedynie milczeniem. Może kiedyś to się zmieni - mówi. Opowiada, że kiedyś to zwykle dzieci przyjeżdżały do nich, teraz, to ona z mężem co chwilę pokonują trasę do Białegostoku.
- Mąż pyta: to gdzie najpierw jedziemy: do Moniki czy Igi? Ja zawsze odpowiadam: do Dawida.