Ludzie uciekali z Polminu, ze stacji, z kolonii - w kierunku Tyśmienicy
Jak bombardowali, to byłem w kotłowni. Ja siedział i soczewicę jadł. Może łyżkę, dwie ja wziął i coś szum się zrobił - opowiada Antoni Kołłątaj z Drzonowa, który pochodzi z Rychcic pod Drohobyczem.
Jeśli jedzie pan samochodem, to jadę z panem - deklaruje Jan Tarnowski, prezes zielonogórskiego oddziału Towarzystwa Miłośników Lwowa i Kresów Południowo-Wschodnich. Urodził się w Rychcicach, w roku 1941, każde spotkanie z krajanami jest dla niego ważne.
No, to ruszamy! W Drzonowie za stawkiem skręcamy w prawo i parkujemy przy wąskiej uliczce. Pan Jan otwiera furtkę, po kilku stopniach wchodzimy do domu. Antoni Kołłątaj siedzi przy stole w kuchni.
Byle jaki, aby swój
- Pytaj pan! Jak wiem, to powiem. A jak nie wiem, to nie powiem - zachęca pan Antoni, rocznik 1927. - Mój ojciec Józef (1884) pochodził spod Grodna, ale dokładnie nie wiem, czy z Wielkich Ejsmontów, czy z Małych Ejsmontów. Ojciec kramarz był, przeważnie słodyczami handlował. Jeździł po okolicy, po odpustach. Dobrowlany, Hruszów, Dorożów, Wołoszcza, Lytynia, Łetnia, Wróblowice, Urolów... - pan Antoni z przymkniętymi powiekami odtwarza szlak wędrówek i przypomina sobie nazwy miejscowości.
Mama Tekla (1884) pochodziła z Łotwy. Jak poznała męża? - Przez handel. Prawdopodobnie spotkali się w pociągu - dodaje pan Antoni. - Ojciec postawił sobie domek w Rychcicach. Byle jaki, aby swój - mówiło się wtedy. To był drugi budynek po prawej za kościołem w kierunku "na dół" - precyzuje pan Antoni. I wyjaśnia, że ludzie dzielili Rychcice na "dół", "zagrody", "górę", "skibicze", "lasowe chatki". - Nasza chata była drewniana, dwuizbowa. Ze zwierząt mieliśmy tylko świniaki. Rodzice zawsze tak lubili trzymać dwa, trzy. Jednego dla siebie, a drugiego sprzedać. Przy domu rosły gruszki, czereśnie, wiśnie, jabłka - złote renety. Takie mieliśmy gruszki, że jak któraś dojrzała i spadła, to nie było co zbierać. Klapsy. A w ogródku były ziemniaczki, czerwone buraczki na barszcz, marchewka, pietruszka.
Pan Antoni miał starszych braci Kostka (1920) i Staszka (1924). Byli też Mietek i Adam, ale ich nie pamięta, bo wcześnie zmarli. Jak przez mgłę widzi tylko rodzinę, która idzie na pogrzeb. On zostaje w domu...
- Ja jako mały dzieciak to dziadkowi cukierki kradł, pieniążki kradł. Ale nie tylko ja, my wszyscy - szczerze uśmiecha się pan Antoni. Oprócz słodyczy lubił pierogi. - Jak to jakie? U nas się robiło pierogi z ziemniaczków. A najlepiej lubiłem ze śmietaną, z naszą śmietaną. Ech, nie ma co tłumaczyć, bo pan nigdy takiej nie jadłeś... - macha ręką pan Antoni. - Ryż na mleku też lubiłem. O, i botwinkę. Kawę zbożową żeśmy pili, z mlekiem. Ale to wszystko przed wojną.
- Szkołę dość dobrze pamiętam. Jak chodziłem do pierwszej klasy, to Targowska mnie uczyła, pani dyrektor - podkreśla pan Antoni. - Najlepiej szedł mi sport, to prawda, ale też geografia i przyroda. U nas bardzo duże klasy byli, po 40 dzieci.
Most dudnił i dudnił
1 września 1939. - Jak wojnę wydali, to ja byłem w tym czasie w Drohobyczu na rynku. Ja nie wiedział, co się dzieje. A te Żydki krzyczą: "Hajeja! Hajeja!". Deszcz nie padał, ale było ponuro, to pamiętam - zaznacza pan Antoni. - Wkrótce Kostek poszedł do wojska, on wcześniej był w strzelcach (w Związku Strzeleckim - dop. red.) i w Obronie Narodowej. Pamiętam, wracaliśmy wtedy z cyrku, a on już był w pociągu, wagony stały na stacji, jeszcze żeśmy się pożegnali... A we wsi zamieszanie, bo nie tylko Kostka zabrali, wielu poszło do czynnej służby.
Niemcy wycofali się po kilkunastu dniach i weszli Rosjanie. - Dwa tygodnie jechali jak dzień, tak noc. Most na Tyśmienicy dudnił i dudnił - opisuje pan Antoni. - Spotkaliśmy żołnierza na motorku. Tato mówi, że to oficer. A on w postrzępionym płaszczu, brudny. Matko Boska... U nas oficer to oficer, a ten?
Zimą 1940 mieszkańców nie ominęły wywózki na Sybir. - Jadwiga Początek, rodzina mojego chrzestnego: Michał, Józek i ich matka - Rupniaki, Mazur, Julka Pielech z dziećmi - wylicza pan Antoni.
- W 1940 roku przezimowali my i na wakacje ja poszedł do roboty. Tato handlować nie miał czym, bieda, a jeść się chce... - pan Antoni rozkłada ręce. - Ja poszedł do zarządu drogowego w Drohobyczu, sadziliśmy kwiatki, jakieś klombiki, bo tam były dwa parki: suchy i mokry, tak je nazywaliśmy. Później robiliśmy drogi: ulicę Stryjską, największą w Drohobyczu, ulicę Słony Stawek, Żupną. Oprócz tego jeździliśmy po materiał, po piasek, aż pod Borysław.
- A wiesz pan, że mnie Ruskie sądziły? Bo 15 sierpnia, w Matki Boskiej Zielnej, nie poszli my do roboty. Sędzia pyta, dlaczego. Mówię, że święto było. A mama i tata byli? Nie, tata nie robi. A brat? Brat robi cały czas, czy to święto, czy nie święto. Odrabiałem to, dwa tygodnie przymusowej pracy, 25 procent wypłaty zabierali. Później wróciłem do szkoły.
700 bomb spuścili
W czerwcu 1941 znów weszli Niemcy. - Trzeba było iść do roboty. Ja poszedł na Polmin, do rafinerii - opowiada pan Antoni. W blaszanym pudełku ma fotografię sprzed dokładnie 73 lat, którą musiał zrobić do przepustki do zakładu. W prawym dolnym rogu widać jeszcze fragment czerwonej pieczątki. Ze zdjęcia poważnym wzrokiem spogląda 14-letni chłopiec. - W pierwszym rzędzie byłem blacharzem, robiłem beczki na lepik. Później trafiłem do kotłowni. Zajmowałem się hydrauliką, byłem pomocnikiem palacza, palaczem na parowozie.
W roku 1944 alianci przeprowadzili nalot dywanowy na Polmin, w którym zginęło ponad 600 osób. Pan Antoni miał sporo szczęścia. Był wśród tych, którzy ocaleli. - Jak bombardowali, to byłem w kotłowni. Jaki to był rok, to trzeba skojarzyć, ale godzinę pamiętam: trzecia po obiedzie - stwierdza pan Antoni. - Ja wtenczas siedział i soczewicę jadł. A u nas w kotłowni wszędzie okna były zamalowane. I drzwi otwarte. Może łyżkę, dwie ja wziął i coś szum się zrobił, jakby wiater. Lecę zobaczyć.
I przez to okno wpadła iskierka, jak ta mucha świętojańska, i na środku pękła. Myślę: zapali się? Ale nie, zgasła.
Nie wiem, co się stało, ale w drzwiach tak buchnęło powietrze, że się przewróciłem. Wstaję, patrzę, a palacz pędzi do schronu, to ja za nim. Wsadził głowę w sam kącik, to ja też. I tak nami trzęsło - pan Antoni porusza się na krześle jak wtedy w kryjówce. - I jeszcze co to będę pamiętał. Są w schronie okienka, takie skośne. I przez to okno wpadła iskierka, jak ta mucha świętojańska, i na środku pękła. Myślę: zapali się? Ale nie, zgasła. Palacz wyskoczył z bunkra, a ja za nim. Wybiegliśmy na pola, a tam same "głowy", ludzie uciekają w kierunku Tyśmienicy - nie tylko z Polminu, ale i ze stacji, z kolonii. To był taki nalot, że prawdopodobnie 700 bomb spuścili.
Po Niemcach znów przyszli Rosjanie i jesienią 1944 zaczęli brać ludzi do wojska. - Ja zgłosił się do NKWD, do istriebitielnych batalionów, i już przed świętami ja dostał karabin i poszedł na most. Pięć miesięcy ja był w batalionach. Później zabrali karabin, zabrali pozwolenie i tyle - dodaje pan Antoni.
Jak to ziemia parzy?
Wtedy rodzina Kołłątajów już była zapisana na wyjazd na zachód. - Trzy tygodnie czekaliśmy na dworcu w Drohobyczu na transport. Później załadowali nas i trzy tygodnie wieźli - szacuje pan Antoni. - Przyjechaliśmy do Zielonej Góry, tam tydzień czasu stali my, bo nikt nie chciał się rozładować. Kto wychodził - bez butów, bo kto wtedy buty nosił... - to mówił, że ta ziemia parzy. Jak to ziemia parzy? U nas ziemia nie parzyła! Dojechaliśmy do Buchałowa, a stamtąd do Drzonowa.
W Drzonowie pan Antoni spotkał Marię Dumniak, swoją przyszłą żonę. Przyjechała z... Rychcic oczywiście! - A w Rychcicach ja jej w ogóle nie znał - dziwi się pan Antoni.